Konwent Grojkon i Pre Dragon’s Maze!

Nie jeżdżę na konwenty by grać w karty. To jak jechać na koncert do innego kraju i na miejscu zachlać się tak, że się nic nie pamięta. Można, owszem, „jakieś” wspomnienia też będą, ale to samo mogę robić u siebie – wychodzi taniej i nie traci się czasu na dojazdy.

Do tego jaki konwent by nie był, zazwyczaj dzieje się zbyt dużo ciekawych rzeczy, by był czas na granie.

 

Tak się jednak złożyło, że prerelease event Dragon’s Maze pokrywał się z bielskim Grojkonem. Jak tylko się o tym dowiedziałem, zacząłem marudzić. Stanąłem przed problemem niemal równie wielkim, co przejście labiryntu dla gildyjnych championów: PRE, czy jechać do Bielska. Na szczęście czasem można i mieć ciastko, i je zjeść. Gdyby nie „Strefa Gier”, musiałbym z czegoś zrezygnować. A tak mogłem wziąć udział nie tylko w pierwszym PRE w Polsce (w zapowiedziach: start minutę po północy!), ale i swobodnie korzystać z uroków całej imprezy.

EmilGrojkon9

Z Romkiem ze „Strefy Gier”

Dla wielu dodatkową motywacją mogła być cena: 75 złotych za samo PRE wraz z możliwością wejścia na teren konwentu, to naprawdę fajna sprawa. Głupio chwalić organizatorów kiedy się ich zna, ale tu naprawdę warto, bo jest za co. Tym bardziej, że magicowcy i tak przez większość czasu grali. Dość powiedzieć, że już w piątek odbyły się dwa turnieje FNM, a przez sobotę jeszcze trzy sealedy (plus dwa poza terenem konwentu, w sklepie „Strefy Gier” na ulicy Gazowniczej). Żeby nie było jednak tak wesoło – PRE, w którym wziąłem udział, zapewne było pierwsze w Polsce, ale nie obyło się bez obsuwy. Paczki zaczęliśmy otwierać jakoś po pierwszej.

Ciekaw jestem, czym kierowaliście się przy wyborze Gildii? Ja uznałem, że chcę Borosa. Znaczy, poprawka, chciałbym zagrać wszystkimi, ale najbardziej ciągnęło mnie pod skrzydła Aurelii. Nie kierowałem się przy tym jakoś szczególnie siłą danej gildii. Owszem, Boros w Gatecrashu się sprawdził, ale wszyscy wokół trąbili, że format zwalnia, że aggro może mieć kłopot, że wiele i tak zależy od tego jaką Gildię dobierzemy, jako sojuszniczą. Z tego ostatniego powodu sporo osób unikało niebieskiego koloru w obawie przed Dimirem. Faktem jest jednak, że Boros zdominował to nasze pierwsze PRE – przynajmniej jeśli chodzi o bycie gildią główną. Spośród 38 osób biorących udział w turnieju, na Borosa postawiła jeśli nie jedna trzecia, to przynajmniej jedna czwarta uczestników.

Przejdźmy jednak do konkretów, czyli do tego, jak wyglądał mój pool, jak składałem talię i jak mi poszło. W Borosowej paczce trafiłem na Firemane Avenger – ucieszyłem się, bo na PRE Gatecrash trafiłem dokładnie ten sam booster (jak wiadomo paczek gildyjnych jest kilka rodzajów). W kolejnej – moją drugą Gildią była Selesnya, tak jak na Pre Return to Ravnica – znalazł się Loxodon Smiter. Zapowiadało się więc całkiem nieźle. Potem jednak doszedł Mirko Vosk, Mind Drinker, Vorel of the Hull Clade oraz Pontiff of Blight. Dopiero ostatnia paczka podeszła pod kolor i uraczyła mnie panią o imieniu Emmara Tandris. Problem w tym, że nie bardzo miałem czym wystawiać tokeny i obawiałem się, że jej umiejętność nie przyniesie zbyt wielu profitów. Myliłem się, ale o tym później. Na razie miałem przed sobą zestaw, z którego trzeba było złożyć deck:

White (13)
Blue (6)
Black (9)
Red (9)
Green (8)
Golgari (2)
Dimir (2)
Orzhov (3)
Simic (4)
Azorius (4)
Izzet (2)
Rakdos (1)
Boros (6)
Gruul (2)
Selesnya (5)
Artifacts (8)
Lands (6)
Pobierz decklistę w formacie:MWSMTGOCockatrice

W oczy od razu rzuciła mi się jedna rzecz – talię w zasadzie mogłem złożyć wyłącznie z boosterów gildyjnych. Trochę to smutne, bo chciałem zagrać Prerelease Dragon’s Maze, a nie gildyjny Pack Wars z RTR i GTC. Cóż jednak zrobić – składa się z tego, co jest dostępne i nie ma co wybrzydzać. Pojawił się jednak dylemat – czy iść bardziej w aggro i chcieć zabijać jak najszybciej, czy postawić na midrange i late game. Mana dorków nie brakuje, więc nie byłby to wcale zły wybór. Jest też trochę drogich, niezłych kart. Grałem jednak agresywnym Borosem. Powstawiałem więc na generujące tempo stwory, między innymi Riot Pikera. Olałem dwóch Zhur-Taa Druidów, Gatecreeper Vine i raczej defensywnych Gatekeeperów. Może i bym ich wsadził, ale przy trzech gate’ach uznałem, że to zbyt losowy efekt. Oczywiście, turniej zweryfikował to przeświadczenie – prawie w każdej grze miałem w miarę wcześnie przynajmniej dwie bramy. Partie trwały na tyle długo, że regularnie przewijała się przez moje ręce prawie połowa talii. Bardzo często na stole utrzymywała się równowaga. Zazwyczaj ani ja, ani moi przeciwnicy nie ryzykowaliśmy za bardzo, czekając do momentu, w którym będzie można zadać ostateczny cios. Nie żeby to było regułą – jak ktoś zdobywał przewagę, gra kończyła się szybko. A może to po prostu specyfika mojego decku?

Szybko zauważyłem – oczywiście z konsultacją – że agresywna wersja decku ma za mało mocy. W poolu znajduje się za to zbyt wiele kart, z których warto było skorzystać. Po drobnych poprawkach krzywa many poszła nieco do góry. Z talii wyskoczył goblin-furiat, Righteous Charge (także ze względu na WW w koszcie) i parę innych drobiazgów. Doszły wspomniane już dorki; pojawił się drogi Horncaller’s Chant (potrzebowałem tokenów pod Emmarę). W efekcie deck łączył parę kart stricte agresywnych, jak i kilka bardziej pod mid i late (oraz tylko 7 kart z Dragon’s Maze w mainie!):

Prawda jest taka, że od samego początku powinienem odrzucić opcję aggro. Deck zacząłem składać od dwóch Guildmage’ów. Chodziło o CA i opcje na późniejszą grę. To powinno mnie naprowadzić na inny sposób myślenia o talii. Już jednak pisałem – zmyliła mnie koncepcja Borosa, jako Gildii stawiającej na agresję.

Z czasem z decku wyleciało Horncaller’s Chant – mimo wszystko zbyt często zalegało na łapie. Zadomowiło się za to na dłużej albo Swift Justice, albo Aerial Maneuver – dokładane w zależności od sytuacji. Okazyjnie wysajdowywałem również jednego Zhur-Taa Druida, Bomber Corpsa i/lub Gatecreeper Vine’a. W side znalazły się m.in. Druid’s Deliverance i Rootborn Defenses – nie korzystałem z nich jednak ze względu na brak tokenorobów. Tu małe spostrzeżenie – gdy pojawił się pełen spoiler, narzekałem na małą ilość kart z gildyjnymi mechanikami: po dwie na gildię. Kumpel stwierdził, że jestem malkontent. W czasie PRE trochę to moje marudzenie się jednak sprawdziło. Gildyjne mechaniki okazały się mieć dużo mniejsze znaczenie niż wcześniej. Czasem były kluczowe, jeśli chodzi o niektóre rozdania. W GTC i RtR znajdowały się jednak w samym centrum myślenia o taliach, tutaj były bardziej dodatkiem – ważnym, ale odstawionym na boczny tor. Może w zwykłych sealedach będzie inaczej.

Rycerze z bractwa przed pokazowym pojedynkiem

Rycerze z bractwa przed pokazowym pojedynkiem


Gry turniejowe

Ze złożonym deckiem ruszyłem do kartki z pairingami. Popatrzyłem, przyłożyłem kartkę i zakląłem w myślach. Nie dość, że trafiłem na Krakusa, to jeszcze na takiego, z którym przyjechałem na PRE. Ludzi z Krakowa traktuję jak swoich, tam gram na co dzień. Jak jadę gdzie indziej, wolę grę z „obcymi”. Pomijając kwestię „bratobójczej walki”, to taki wyjazd ma być okazją do zbierania nowych doświadczeń, a nie gry z tymi samymi osobami. No cóż, trudno, trzeba było rzucić kostką.

Runda I – Maciej Łoboda

Takie szczęście, że na bielskim PRE trafiam na sorka już drugi raz z rzędu. Obaj zatrzymaliśmy swoje startowe ręce. Sorek zaczynał. Rzucił o jedno oczko więcej. Swoją drogą to jedno oczko później mnie prześladowało przy kolejnych grach – raz ja wygrywałem, raz przeciwnicy, ale rzadko kiedy różnica między wynikami była większa.

Grę zaczęliśmy spokojnie. U mnie Bomber Corps i Give, u niego Thrull Parasite i Prism. W piątej turze po ataku było 20-15. Wydawało się, że wygrywam. Sorek zagrał jednak Bloodfray Gianta z Unleashem i z Extortem (19-16). W następnej turze był jeszcze jeden Extort (18-17) towarzyszący Gift of Orzhova. Rakdosowy gigant nie dość, że miał teraz trampla i statystyki 6/5, to jeszcze latał i dodawał życia. Z końcem siódmej tury usłyszałem „jesteś na lethalu” (6-29 po ataku). W ósmej postraszyłem jeszcze trzymaną na ręce kartą (Horncaller’s Chant), udając, że mam coś w odpowiedzi, a potem pogratulowałem świetnego rozdania. Rakdos z Orzhovą pokazał się od agresywnej strony, a ja mogłem się tylko przeglądać. Nie tego się spodziewałem.

EmilGrojkon5

Zdjęcia z gier ilustrują drugi, poranny turniej z soboty

Z side włożyłem do decku trzy karty (Skullcrack, Wear // Tear i Aerial Maneuver). Wszystko z myślą o Gift of Orzhova. Nie miałem jednak okazji zagrać ich w drugiej grze, bo w piątej turze mój przeciwnik poddał się. Niby był na draw, ale przez pięć tur nie dobrał landa i został na dwóch swampach. Ja za to miałem Kraul Warriora i dogrywałem Knight Watch.

W trzeciej grze już trochę zaryzykowałem, ale jednak do szóstej tury jakoś wszystko siadało jak trzeba. Był Sunhome Guildmage, było Bomber Corps, był token. Po drugiej stronie wszedł jednak Tadzik, czyli borosowy champion. Jego niezniszczalność w połączeniu z Battalionem, regeneracją z Dutiful Thrulla i Assault Griffinem z jego ewazją (nie doszedł ani Mugging, ani Aerial Maneuver) załatwiły mnie. Ot, przyszła bomba w odpowiednim momencie. Zabrakło mi na nią odpowiedzi i w pewnym momencie czego bym nie zrobił i tak było źle. Na szczęście zawsze mogę twierdzić, że przegrałem (koło dziewiątej tury), bo chciałem mieć czym wrócić do Krakowa. Trzeba się jakoś pocieszać, nie?

Runda II – Bye Bye

Powiedzieć, że po drugiej rundzie miałem trzy punkty, a same gry były bez historii, to jednak byłoby straszne podkoloryzowanie. Prawda jest taka, że dostałem bye. Już po pierwszej grze zdropowały trzy osoby i zrobiło się nieparzyście. Miałem trochę czasu, a że zwątpiłem w swój deck po pierwszej rundzie, postanowiłem go nieefektywnie zmarnować na rozkminianie pięciokolorowej talii. Niby jakiś pomysł miałem, ale i tak zostałem przy GWR przy następnej grze. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że do podziału jest jakoś 70-80 boosterów. Nawet przy płaskim podziale nagród było tego trochę.

Runda III – Bartosz Bury

No! W końcu jest przeciwnik, z którym jeszcze nie miałem okazji pograć. Trochę pogadaliśmy sobie przed grą, powspominaliśmy między innymi Magię i Miecz – starą planszówkę, którą niektórzy mogą też znać jako Magiczny Miecz (wersja późniejsza, „inspirowana”) lub jako Talisman. Rozkładało się toto dłużej niż się grało, szczególnie z dodatkami. A jak się fajnie oszukiwało!  Niby postać mogła nosić tylko cztery przedmioty, ale jakoś zawsze się wcześniej zdobywało tragarza albo konia z wozem. Zginąć też nie bardzo się dało. Tak to jest, jak się dzieciakom da grę i nie pilnuje, by ściśle trzymały się zasad. Przyczynkiem do tej wspominki były moje kilkunastoletnie, popękane kostki. A propos – rzuciłem więcej i zaczynałem.

Zdjęcia z gier ilustrują drugi, poranny turniej z soboty

Zdjęcia z gier ilustrują drugi, poranny turniej z soboty

Przeciwnik wziął mulligana, a potem zaczęło się układanie pasjansa po obu stronach. Typowe: land, go. Oczywiście, staraliśmy się wykładać je bardzo agresywnie. Dopiero w piątej turze zaczęło się coś dziać – ja miałem Zhur-Taa Druida, a kolega Axebane Guardiana. Przeciwnik postanowił mnie jednak postraszyć rzucając Collective Blessing. W tym momencie jeszcze się nie bałem. Zagrałem Emmarę Tandris (20-19, bo „strzeliłem” z druida) i oddałem turę. Na stół wszedł Trostani’s Summoner. Zacząłem się bać.

Na szczęście miałem na ręku Knight Watch. Pojawiły się dwa tokeny, a u przeciwnika Burning-Tree Emissary. Przy ataku Bartek stracił nosorożca z tramplem (dla przypomnienia – był 7/7) dzięki Smite’owi. Do równowagi brakowało mi tylko jednego tokena. Żeby nie stracić Emmary, musiałem pozwolić się bić za piątkę (obawiałem się Bloodrusha, jak się okazało – słusznie). Życie szybko topniało po obu stronach, trafiła się jakaś wymiana po drodze, generalnie stanęło na 5-10 w jedenastej turze. Na stole leżało po obu stronach około 10 landów. W tym momencie zagrałem Selesnya Sentry i mogłem odetchnąć – ale tylko na chwilę. W trzynastej turze zobaczyłem Rubblebelt Raiders i znowu zrobiło się groźnie. Chwilę potem stworek ten zaatakował mnie, mając 11 powera. Wybroniłem się jakoś, a przeciwnik mając do dyspozycji tylko dwóch blokerów (i przy stanie życia 5-4) musiał zginąć. Co prawda, nie graliśmy do końca świata, ale i tak zeszło nam na grze prawie pół godziny i aż 14 tur. Bartek zaczynał z pięcioma landami i Trostani’s Summoner; ja z Emmarą Tandris, Knight Watch, Smitem i czterema landami.

Do kolejnej gry zmieniłem tylko jedną rzecz w decku. Za (chyba) Gatecreeper Vine wsadziłem Wear // Tear. Collective Blessing było zbyt mocną kartą, bym ją zostawił bez odpowiedzi. Druga gra była równie ekscytująca co pierwsza. Bartek zaskoczył mnie Homing Lightning, zabijając mi centaurów zagranych z Coursers’ Accord (smutno mi się zrobiło). Zaskoczył mnie też zagraniem Druid’s Deliverance, populując sobie tokena ze Slime Molding. Alive // Well dało mu aż 8 życia. Udało mu się również sprowadzić stan życia do poziomu 6-23 w ósmej turze. Jakoś sobie jednak radziłem i po raz kolejny doceniłem regenerującego się słonia. Zagrałem też Madcap Skills na Kraul Warriora i po obdarowaniu go counterkami (Give w jedenastej turze) udało mi się zadać 14 obrażeń i zrównać się na poziomie 6-6 punktów życia. W kluczowej, dwunastej turze, mój przeciwnik zagrał Act of Treason na Kraula, zaatakował, ja się znowu wybroniłem i jak poprzednio w swojej turze wygrałem, robiąc napór wszystkimi stworami. W obu grach spore znaczenie miała godzina, o której graliśmy i zmęczenie. Nie było aż tak dużej motywacji i skupienia jak w dziennym turnieju.

Runda IV – Grzegorz Jędo

Dodajmy, że jak zawsze byłem niewyspany. Nie pamiętam, kiedy jechałem na konwent i nie byłem śpiący. Prawie każdy taki wyjazd poprzedzało u mnie długie, nocne siedzenie i gdy Grzester stwierdził, że to „nie najlepsza pora do gry w Magica”, w pełni się z nim zgodziłem. Tym razem to przeciwnik zaczynał. Na stole szybko pojawił się Tithe Drinker, a potem Centaur Healer. Już w szóstej turze było 13-31. Tu obrona była naprawdę trudna, tym bardziej, że w kolejnej turze spadł mi (Punish the Enemy) świeżo wystawiony Firemane Avenger. Gdy w dziesiątej turze zobaczyłem championa Golgari (Varolz, the Scar-Striped) myślałem, że już po mnie, mimo wystawianych stworów (m.in. Zhur-Taa Druid, Rubbleback Rhino z counterkami z Give, Coursers’ Accord). Przez cały czas miałem wrażenie, że to ja się muszę bronić i że to Grzester ma przewagę. On z kolei po grze dziwił się, że nie atakowałem wszystkim i przekręcałem tylko nosorożca. Bałem się jednak jakiejś sztuczki (sam skorzystałem ze Smite, co było istotne dla ostatniej gry). Nie chciałem się również odsłaniać, wiedząc jak szybko w Ravnice można zginąć (stan życia w dziesiątej turze, od której zacząłem się powoli odbijać, wynosił 9-32). Liczyłem także na to, że dobiorę Emmarę i wtedy bez większego ryzyka będę mógł atakować. W dwunastej turze wystawiłem również GW Guildmage’a, który zaraz potem wziął się za populowanie. Moje zapędy szybko ostudziło jednak Trostani’s Judgment. Grzester bardzo sprytnie dobierał od pewnego momentu karty, zatrzymując je na ręce. Mi topniało życie, on zbierał paliwo potrzebne do wygrania z Extorta. Tak też się ta gra skończyła – starczyły dwa instanty w odpowiednim momencie i zostałem zzerowany.

EmilGrojkon11

Zdjęcia z gier ilustrują drugi, poranny turniej z soboty

To była najdłuższa moja gra w czasie całego turnieju – zakończyła się dopiero w szesnastej turze. Zmęczenie dawało znać o sobie (było już koło piątej rano) – gra obfitowała w sporo moich błędów. Zagrałem Mugging w championa, zapominając o jego regeneracji za poświęcenie stwora (to była co prawda wymiana karta za kartę, ale chciałem przecież zabić trolla). Opuściłem też jedną czy dwie tury, przesadnie bojąc się atakować. Dopiero pod koniec zorientowałem się, że mogłem zbić parę punktów życia tapując Zhur-Taa Druida. Nie zagrałbym niczego, ale przecież nie musiałem tego robić. Po partii Grzester wsajdował na mnie jedną kartę (Holy Mantle).

Druga gra należała już do mnie. Szybki Sunhome Guildmage i Viashino Firstblade w trzeciej turze pozwoliły mi zbić życie Grzestera do poziomu 20-14. Kolejny atak i w czwartej było 20-8 (dopak z umiejętności maga, token nie wszedł ze względu na dogranie guildgate). Kontynuowałem agresję, mając przed sobą tylko Centaur’s Herald. Wymiany z tokenem udało mi się uniknąć Bloodrushując z Rubblebelt Maaka’i. Grzesterowi nie pomógł już ani Centaur Healer, ani Devour Flesh (poświęciłem jaszczurkę). Na stole pojawiły się u mnie jeszcze dwa centaury z Coursers’ Accord i w ósmej turze wygrałem przewagą stworów (19-0). Trafiło mi się agresywne rozdanie.

Trzecią grę zacząłem z Bomber Corps i Vitu-Ghazi Guildmage oraz Firemane Avenger (ten ostatni szybko spadł). Po drugiej stronie skakał sobie Boros Mastiff, ale dzięki removalom, nie udało mi się ani razu skorzystać z Battalionu. W kluczowym momencie, w siódmej turze, Grzester zaatakował mnie pieskiem, a ja ściągnąłem go niepotrzebnie ze Smite’a (którego chyba dość wyraźnie sygnalizowałem). Niby wiedziałem, że źle robię, ale zagrałem dość odruchowo, mechanicznie – jest cel, jest removal na ręce, to gram. Zrozumiałem swój błąd, gdy chwilę potem zobaczyłem Scab-Clan Gianta, który wyczyścił mi stół z zagrożeń. W efekcie Grzester gładko wygrał w dziewiątej turze.

Była godzina piąta i czas na piątą rundę.

Runda V – Kamil Nowak

No to jestem na 2-2. Jak przegram tę rundę, to wracam do koncepcji pięciokolorowej talii. Przynajmniej się pobawię skoro nie będę walczył o boostery. Z początkiem rundy okazało się, że Boros jako pierwszy przeszedł labirynt (what a surprise!). Na zewnątrz robiło się już jasno. Spanie tej nocy zaczynało tracić sens.

Pierwszą grę zaczynał Kors. Poza wymianą Kraul Warriorów, na początku niewiele się działo. Udało mi się jednak zyskać sporą przewagę, bo Kamil w czwartej turze nie dograł landa. Ja zaś wystawiałem po kolei Loxodon Smitera, Selesnya Sentry, Coursers’ Accord i wreszcie Vitu-Ghazi Guildmage (specjalnie trzymany do siódmej tury po to, by wszedł i spopulował od razu tokena centaurów). Mojemu przeciwnikowi land doszedł dopiero w szóstej turze, czyli zdecydowanie za późno. Miałem już zbyt dużą przewagę i wygrałem dopalając niezablokowanego tokena z Rubblebelt Maaka’i w dziewiątej turze. W efekcie z talii Korsa zobaczyłem tylko kilka stworów (m.in. Elusive Krasis) i spalenie (Punish the Enemy).

EmilGrojkon8

Z Sołtysem

Kamil narzekał, że trafił na strasznie słabego Izzeta. Jak by nie było, kolejną grę to on wygrał. Już w pierwszej turze wystawił Cloudfin Raptor (spalony Muggingiem), a potem Goblin Electromancer i Nivix Cyclops. Obie karty fajnie zadziałały z Inspiration, w piątej turze było już 11-19. Może i zginąłbym szybciej, ale udało mi się jeszcze zabić (Aerial Maneuver) Fluxchargera i wystawić parę stworków (Rubblebelt Maaka, Selesnya Keyrune, Selesnya Sentry, Rubbleback Rhino). Trochę też zacząłem napierać (9-11) od ósmej tury. Nawet wystawiłem Emmarę i Sunhome Guildmage, ale już nie dałem rady wygrać. U przeciwnika swoje zrobiło Lobber Crew i palenia. Zginąłem.

To była kolejna runda, w której grałem trzecią grę – ciekawa norma. Tak czy siak, u mnie był keep, u oppa mulligan do pięciu. Znowu na ręce trafił mi się Loxodon Smiter, więc szybko zagrałem go w trzeciej turze. Postawiłem na agresję i zagrałem nań Madcap Skills (przy okazji, znowu uśmiechnęło się do mnie szczęście, keepując pomyliłem się co do posiadanych lądów, ale z topa doszedł Boros Guildgate i miałem czerwoną manę). Potem pojawił się u mnie jeszcze Firemane Avenger, a przyznacie, że Elusive Krasis u przeciwnika w takiej sytuacji to trochę mało. Wygrałem w szóstej turze.

Runda VI – Ruben Bujok

Niby jest fajnie, niby gramy jeszcze o jakieś boostery, ale już wszyscy totalnie wymęczeni. Emocje zastąpiło mechaniczne przekręcanie kartonów w bok. Tym razem trafiłem na przeciwnika, który gra połączeniem Azoriusa i Dimira. Zaczynamy standardowo – od guildgate’ów. Potem co tura jakiś stwór, jakieś wymiany i wreszcie w szóstej turze po raz kolejny tej nocy zobaczyłem na stole Trostani’s Summoner. Tym razem niewiele mogłem zrobić i w dziesiątej turze zrezygnowany rozłożyłem ręce po dobraniu landu.

Druga gra pozornie zaczęła się spokojnie. W trzeciej turze wystawiłem jednak Loxodon Smitera, a w kolejnej Viashino Firstblade’a i zaatakowałem za osiem (20-12). W piątej jaszczurka spadła, ale zastępił ją Firemane Avenger. Przeciwnik próbował się jeszcze ratować Dimirowym duszkiem: Haunter of Nightveil. Mając na ręce Swift Justice, pozbyłem się go w turze szóstej, atakując samym słoniem (24-12) i dołożyłem Zhur-Taa Druida. Drugą grę skończyliśmy po siedmiu turach, gdy po ataku wszystkim, podpakowałem jeszcze jakiegoś stwora z Aerial Maneuver. Tak naprawdę miałem tu sporo szczęścia, bo pomyliłem się przy startowej ręce. Zostawiłem dwa landy, na dodatek nie w kolorze, ale udało mi się dobrać kolejne w odpowiednim momencie. To kolejny dowód na to, że nocne PRE obfituje w masę błędów.

Trzecia gra to mała nerwówka na początku. Nie lubię brać mulliganów, ale czasem trzeba. Co prawda, gdybym nie wziął i tak bym się kręcił – szedł land z topa, ale to zawsze jest wróżenie z fusów. Po dobraniu sześciu zaczęliśmy – jakże by inaczej – od guildgate’ów. Potem znowu po landzie, z tą różnicą, że ja dograłem druida. W trzeciej zaskoczenie, bo przeciwnik oddał mi turę. Ja zagrałem więc stworka za cztery many. Przeciwnik nadal nie dobierał landów i zaczął odrzucać karty (w czwartej poszedł Maze Abomination, a w piątej Holy Mantle). Ja zaś atakowałem, cały czas dogrywając stwory – w efekcie wygrana była po mojej stronie.

Prerelease Dragon’s Maze skończyłem z wynikiem 4:2.

Krótkie podsumowanie

EmilGrojkon7

Talia Sołtysa, którą grał w czasie drugiego turnieju

Zagrałem tylko jeden turniej na PRE, nie mogę więc oceniać formatu bez tego zastrzeżenia. Prerelease pokazał mi jednak, że dało się złożyć naprawdę mocne i szybkie decki (np. casus gry z sorkiem). Jakub 'Random’ Jemiołek wspominał również, że jedną ze swoich rund zakończył w 10 minut, bijąc raz za 20 obrażeń – coś, co było normą w Gatecrashu. Wzrosło też znaczenie guildgate’ów, co nie jest specjalnym odkryciem, ale na pewno warte jest podkreślenia. Podczas draftów będzie pewnie nieco inaczej, ale wiele gier na PRE zaczynałem właśnie od gate’ów. Nie było też większego problemu, by złożyć cztero- czy pięciokolorowy deck – to tylko kwestia doświadczenia i dobrania odpowiedniego manabase. Nadal się zastanawiam nad tym, jak złożyć z mojego poola pięciokolorowy, w miarę sprawnie działający deck (jak macie jakieś propozycje, to piszcie w komentarzach). Chętnie rozegrałbym więcej sealedów tylko po to, by spróbować takiego wyzwania.

Według Romka (czyli sędziego i organizatora PRE) wybór gildii tak naprawdę nie miał znaczenia. Możliwe więc, że to tylko statystycznie większa liczba Borosów sprawiła, że to właśnie ta gildia jako pierwsza u nas przeszła labirynt. Co ciekawe, format faktycznie zwolnił. Jeśli brać pod uwagę tylko rozegrane przeze mnie gry, normą były wygrane w 8-10 turze. Jeśli ktoś wygrywał szybciej, to albo ze względu na błędy przeciwnika (brak mulliganów) lub na bardzo agresywne rozdania. Gry nadal są jednak dynamiczne. Dodatkowo, bardzo często długo utrzymywała się równowaga na stole, co najprawdopodobniej oznacza – przynajmniej w seleadach – dużą rolę umiejętnego grania removalu (lub szerzej także sztuczek i gamebreakerów). Dobrym przykładem może być Homing Lightning Bartka w trzeciej rundzie w moje centaury, gdzie nagle musiałem się bronić, czy błędne zagranie Smite’a przeze mnie w czwartej rundzie z Grzesterrem. Szukanie przewagi i/lub utrzymywanie równowagi w Magicu to istota tej gry. W Dragon’s Maze zdają się one mieć jednak nieco inny charakter niż w poprzednich dwóch dodatkach. Jak by nie było, nocne granie to strasznie męcząca rzecz. Popełnia się wówczas więcej błędów i człowieka łatwiej ogarnia zniechęcenie. Mimo to PRE było fajne i gdyby znowu była okazja zagrać w ten sposób na konwencie, na pewno bym z niej skorzystał. A teraz oddaję głos Sołtysowi.

Słowo od Sołtysa

Na pre zrobiłem dwa zadowalające wyniki X-1 i X-0, grając odpowiednio Rakdoso-Orzhovem (bomba – Obzedat) i Selesnyo-Orzhovo-Golgarim (bomba Advent of the Wurm). Format jest bardzo przyjemny i zgodnie z przewidywaniami dosyć mocno zwolnił, ale na ostateczne opinie przyjdzie czas po zagraniu kilkunastu draftów. Przyznaję, że od dłuższego czasu nie miałem takiej zajawki na obowiązujący format draftowy jak ma to miejsce w przypadku DGM-GTC-RTR. Trudno mnie zadowolić, ale po wstępnej inwigilacji nowa Ravnica ma spore predyspozycje, aby temu zadaniu sprostać.

Komentarz do konwentu

I jeszcze trochę o samym konwencie. Nie wszyscy Magicowcy siedzą w fandomie, choć wielu na pewno interesuje się fantastyką czy „chińskimi bajkami”. Z tego względu nie każdemu z nich można polecać Grojkon i imprezy tego typu. Jestem też w stanie zrozumieć tych, co jeżdżą na konwenty, ale narzekali na program. Sam narzekałem, że niby mało, że nieciekawie. Po zakończeniu konwentu złapałem się jednak na tym, że było parę rzeczy, których żałuję, że nie zobaczyłem. Chodzi tu choćby o spotkanie autorskie z Markiem Huberathem czy prelekcja PWCa i Miśka (Egipt-Izrael – Do przerwy 0:1). Takich rzeczy było więcej – ale ja mam specyficzne podejście do tematu. Nie nudzę się, jak mi szanowny pan autor opowiada przez godzinę o tym, jak pisał książkę. Potrafię też słuchać z zainteresowaniem rzeczy, które w ogóle mnie nie interesują, albo nigdy mi się nie przydadzą, ale są po prostu ciekawie przedstawiane.

EmilGrojkon13

Legion 501 przed konwentową szkołą

Z przyjemnością wziąłbym też udział w jakimś LARPie – na Grojkonie pojawiło się ponad 1200 osób, ale to nadal była kameralna impreza, a na takich dużo łatwiej dostać się do drużyny. Zagrałbym również jakiegoś RPGa, choć to czasochłonne zajęcie i nie zawsze są do niego odpowiednie warunki. Mimo to świetnie jest spotkać nowych ludzi i wyruszyć z nimi na przygodę – nawet jeśli ta zaczyna się od sztampowej tawerny. Cieszę się za to, że udało mi się skorzystać z Gamesroomu. Wybór był całkiem spory – zabawne więc, że sięgnęliśmy po grę, którą mieliśmy w domu. Carcassonne się jednak nigdy nie zestarzeje i świetnie się nadaje na konwenty. Chciałbym tu jeszcze wyróżnić sobotni fireshow. Widziałem już wiele tego rodzaju atrakcji, ale tu wyszło naprawdę fajnie i wciągnęło mnie na tyle, że zamiast gadać ze znajomymi, gapiłem się jak tymi ogniami wywijają. Sądząc z reakcji innych osób zgromadzonych przed szkołą, też im się podobało.

Sam większą część konwentu przełaziłem w gwiezdnowojennym stroju, przyjechałem wszak jako członek Legionu 501. To dlatego ominęło mnie sporo atrakcji. Jestem jednak zadowolony – Grojkon będę dobrze wspominał i jak będzie okazja, pewnie znowu się tam wybiorę. (Acha, i dla wtajemniczonych – „You can’t stop the signal”).

mały challenge – znajdźcie Romka ;]

Komentarze

Psychatog.pl

nie kopiuj : (