Mistrzostwa Polski 2018 – 3 miejsce Byłka

Mistrzostwa Polski 2018 za nami, ale to nie znaczy, że emocje z nimi związane całkiem się skończyły. Raz, że turniej ten wyłonił drużynę, która zagra na World Magic Cup 2018. Będziemy więc mogli obserwować, jak zwycięzcy MPków wykorzystają swoją szansę na tym evencie. Dwa, że Dariusz 'Byłek’ Przybyło napisał dla nas obszerną relację z Mistrzostw. Jesteśmy pewni, że tekst ten dostarczy wam wielu wzruszeń oaz uśmiechów na twarzach.

Od razu wspominamy też, że tekst jest długi. Mimo to, czyta się go jednym tchem. I choć będziecie musieli poświęcić parę chwil na dotarcie do końca, zdecydowanie warto – nie tylko dlatego, że autor relacji zajął ostatecznie miejsce na podium. Oto przed wami Mistrzostwa Polski 2018 okiem Byłka – miłej lektury!

Dziennik pokładowy

Shiv, Bylek, Mistrzostwa Polski 2018Dzień: nieznany
Miejsce: Dominaria. Bliżej nieokreślone położenie na wzburzonych wodach Wielkiego Oceanu, na granicy terytorialnej z Shiv.

Kapitan już dawno opuścił ten statek. Nie zrobił tego wprawdzie umyślnie, ale gniew oceanu wydał na niego wyrok. Wygląda na to, że jestem jedynym ocalałym. I jeszcze te przeklęte smoki doszczętnie zniszczyły żagiel. Dlaczego nie posłuchałem Liliany.

– Jesteś głupcem – mówiła. – Twoja iskra straciła swą moc. Nie ma już dla ciebie ratunku – dodała, odwracając wzrok.

Dlaczego jej nie posłuchałem. Jak mogłem do tego dopuścić. Nie mogę tu umrzeć. Nie chcę… Nie w ten sposób…

 

Jak możecie się domyślać, to nie będzie normalna relacja. Nawet nie wiem, czy to będzie można nazwać relacją… Przecież to była jazda kolejką górską bez trzymanki na drewnianych wózkach. Bliżej temu tekstowi będzie do blogowego wpisu a la “Make Life Harder playing Magic”. Najgorsze jest to, że oczekiwania są duże. Bardzo duże. Nakręciłem taki hype, że nie mam pojęcia, czy jestem w stanie go udźwignąć. Ale spróbuję. Oto prawdziwa historia o tym, jak się robi trzecie miejsce na Mistrzostwach Polski karcianej gry Magic: the Gathering w wersji koloryzowanej przez życie. Pełna wybuchów zaległej karmy, hollywoodzkich zwrotów akcji i motywu drogi w poszukiwaniu mindsetu. Zapraszam wszystkich tych, co mają za dużo wolnego czasu, bo bynajmniej nie będzie to najkrótszy tekst, jaki wyprodukował mój mózg.

Wszystko zaczęło się na długo przed Mistrzostwami. Przytłoczony kolekcją kart, jakie posiadałem, za każdym razem, kiedy chciałem się wybrać na turniej, musiałem przekopać tysiące kartoników w poszukiwaniu tego, co chcę zabrać na turniej do gry i tego, co bym ewentualnie chciał sprzedać. A najczęściej też tego, co wszystkim chciałbym pożyczyć. Niesamowicie mozolna to była praca i ciążyła mi do tego stopnia, że nie byłem w stanie nawet merytorycznie się przygotować do grania w karty. Bo grania i tak zawsze było u mnie jak na lekarstwo.

Na początku tego roku udało się jednak osiągnąć to, co było dotychczas nieosiągalne. Z pomocą profesjonalisty udało mi się ogarnąć kolekcję i pozbyć tego raz na zawsze. Bez większych sentymentów. Nie po to, by skończyć z grą. W żadnym razie. Ale po to, by wyczyścić umysł. Odciążyć się z balastu, jakim z pozoru mało szkodliwe hobby zaczęło obciążać psychikę i zajmować bezowocnie czas. Przestało być pasją, a nabierało znamion drugiej pracy, za którą nawet nie dostawało się wynagrodzenia. Nie uważam, że było to łatwe. Ale na pewno było potrzebne. Statek, na którym od tylu lat płynąłem, zaczął tonąć. A ja wraz z nim. Z perspektywy czasu już mogę ocenić, że decyzja przynosi należyte efekty. Efekty, które wraz z serią fortunnych zdarzeń ponownie pozwoliły cieszyć się grą, ale dając złudzenie, że być może nawet się do tego nadaję.

Pierwszym krokiem do poprawy jakości zagrań okazała się gra w Gwinta. Tak, dobrze widzicie. Nie przeklikaliście przypadkowo strony i wciąż czytacie o MTG. Nie chciałem zaczynać kolejnej gry karcianej (zaraz obok Shadowverse i Hearthstone), która pochłonie tylko czas na żmudnym grindowaniu kolekcji, by wreszcie pograć sobie na jakimś przyzwoitym poziomie. Ale przypadek tak chciał, że włączyłem tę grę na trochę dłużej i ani się obejrzałem, miałem nabite 400 zwycięstw Nilfgaardem. Ale o co mi chodzi z tym Gwintem i co to ma wspólnego z MTG? Otóż, jak możecie zauważyć, każda gra karciana ma jakieś elementy wspólne. Opanowując podstawy w jednej, stajecie się automatycznie lepsi w drugiej. Moim zdaniem Gwint dał mi powrót do poprawienia fundamentu, jakim są podstawy gry. Po latach łatwo żyć w przekonaniu, że wszystko, co się robi w grze, robi się dobrze, bo przecież robi się to od lat. Nie znam gry, która uczy lepiej i w bardziej obrazowy sposób właśnie tych podstaw.

Przewaga tylko jednej karty może tu zaważyć o zwycięstwie. A słynne wyciąganie wartości z danej karty tutaj jest dosłownie do obliczenia z wynikiem w postaci konkretnej liczby. Nauka ewaluacji kart na ichnim Drafcie dała mi dużo do myślenia w kwestii tego, ile można z jednej karty wyciągnąć (dodatkowy szacunek dla eventu, który nagradzał branie najgorszych picków :D), a w praktyce było to dla mnie po prostu granie w takie same karty jak zawsze. Tylko w mniejszej skali. Tak jakby wyszedł nowy dodatek i dorzucili w nim inne zasady, a ja mam się do tego dostosować. Po prostu wybrać najlepszą kartę, żeby talia się sama składała.

Wisienką na torcie podstaw jest tutaj umiejętność grania naokoło innych kart i świadomość własnej talii. Wydaje się to jak stwierdzenie oczywistej oczywistości. Ale dzięki strukturze rozgrywki szybciej dostrzega się błędne sekwencje i naprawia błędy dosłownie z gry na grę. To coś, co w MTG czasami wymaga rozegrania setek partii tylko po to, by wyeliminować jedną niepoprawną linię zagrań.

Drugim krokiem okazało się zainwestowanie swojego czasu w taki magiczny twór jakim jest Magic: the Gathering – Arena. Twór, który (nie ukrywam) początkowo hejtowałem z całego serca, jako kolejną nieudaną próbę nawiązania konkurencji z innymi elektronicznymi karciankami.

Mimo wszystko przez to, że w moim rodzinnym mieście scena nie istnieje i najbliższe możliwe granie jest oddalone ode mnie o 85 km, to musiałem się trochę pomęczyć. Wiedziałem, że na zbliżające się Mistrzostwa Polski i tak będziemy grać zupełnie inny format, ale od czegoś musiałem zacząć. Choćby zobaczyć, jak niektóre karty działają w praktyce. Gra nabrała niesamowitego rozpędu dopiero, gdy udało mi się stworzyć pierwszego Mono Reda z nielegalnymi w papierowej wersji kartami (Ramunap Ruins, pamiętamy [*]).

Ależ ta maszyna naprodukowała złota w grze! Każdego dnia otwierało się po kilkadziesiąt paczek i zacząłem wierzyć w to, że testing tutaj może być bardziej sensowny niż mi się z początku wydawało. A w momencie, kiedy wprowadzony został Kaladesh, dosłownie grałem Standard, a nie bliżej nieokreślony format. Postanowiłem wtedy zacząć oszczędzać surowce w grze. Tak na wszelki wypadek, gdyby jednak Wizardzi chcieli mi zrobić przedwczesny prezent na gwiazdkę i wprowadzili Core Set M19 przed Mistrzostwami. Co jak już niektórzy wiedzą się jak najbardziej wydarzyło. Warto wierzyć!

Oczywiście w tak zwanym międzyczasie zdarzało mi się wybrać na jakieś pomniejsze turnieje (głównie pre), by nie zapomnieć jak “smakuje” papier w rękach. Chcąc, nie chcąc, granie na żywo jest zupełnie innym doświadczeniem niż siedzenie przed komputerem, gdzie z jednej strony klikasz sobie Fate/Grand Order (taka “klikajka” na Androida), oglądając kolejny memowy filmik na YouTubie sprawdzasz, czy znalazło ci przeciwnika w Shadowverse i robisz kampanię na komórce w South Park – Phone Destroyer. A na głównym monitorze oczywiście Magic: the Gathering – Arena. Tylko w ten sposób mogłem w miarę sobie pograć, nie mając poczucia, że straciłem dzień. Fachowo to się nazywa kompresją czasu.

Organizacyjnie wyjazd też nie był “taki jak zwykle”, bo zwykle “kapitanem” statku był Andrzej Łysek, który tak ładnie wszystko załatwiał i można było jak owieczka iść za swoim pasterzem, nie myśląc za wiele. Ten jednak postanowił sobie zarezerwować kolonie karate z rodziną. Bo przecież nie minął nawet rok od ostatnich Mistrzostw Polski i nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji, tak samo jak Mistrzostw tego dnia…

W akcie desperacji zacząłem szukać współlokatora do pokoju hotelowego. Najlepszym kanałem, jak zwykle, okazało się wirtualne okno na świat, jakim był Facebook. O jaki mi się potężny banan na twarz pojawił, kiedy momentalnie zgłosił się Jakub Janeczek. Toż to przecież doskonała okazja na jakiś solidny wynik! Jedna z wielu spiskowych teorii medżikowych głosi, że za każdym razem, gdy Janeczek jest w ekipie na noclegu, to ktoś zrobi Top 8 (pominę fakt, że najczęściej to on robi tego Topa :p). No to jak nie dać sobie szansy, dzieląc pokój tylko z nim? No jak?

Przejdźmy zatem do bardziej aktualnych wydarzeń, kiedy to wielkimi krokami zbliżał się ten najważniejszy ogólnopolski turniej w roku. Doskonałym polem treningowym, jak zwykle, okazał się sklep Strefa Gry w Bielsku-Białej. Dwa tygodnie wcześniej odbywał się tam prerelease Core Set M19. Miejscówka nie dość, że jest jednym z najlepszych sklepów hobbystycznym w Polsce (moje subiektywne zdanie), to jeszcze kulturalnie gra się tam Drafta w Top 8. Nic tylko jechać. Zrobić Topa. I mieć realny testing na żywo. Nie będę się specjalnie rozpisywał, co tam się działo. Dla zainteresowanych odsyłam do raportu pod linkiem – https://www.facebook.com/the.bylek/posts/2590719734286947, a ja skomentuję to tylko wycinkiem z tego raportu:

No właśnie. Deck do standardu. Pozbierać karty to jedno, ale wiedzieć czym zagrać to drugie. Sprawa nie wyglądała jakoś ciekawie. Nie posiadałem żadnych konkretnych kart do tego formatu. W zasadzie to było dość kiepsko, a nie chciało mi się inwestować i skończyć ze smutną minką jak na ostatnich Mistrzostwach Polski. Na szczęście Wizardzi dla odmiany wszystko w tempo robią w tym roku i dosłali dodruk Challenger Decków do sklepów. No to tak jakby łatwo, bo zawsze to jakiś solidny plan B. Przecież inna medżikowa teoria spiskowa głosi, że: Mistrzostwa Polski to turniej wielu talii i formatów, a i tak wygrywa Mono Red. Nie zwlekając, wysłałem mojego przyszłego pokojowego kompana do sklepu, by zakupił deczek oparty na boskiej Hazoret. Przy okazji zacząłem szukać kart do planu A, którym był sławny tu i ówdzie Grixis Nicol Bolas, nazwany żartobliwie przeze mnie Nicola Tesla.dec, bo ówczesna wersja była mocno “energetyczna”. Oczywiście na Janeczka jak zwykle można było liczyć, bo kazało się mu je załatwić, a ten już wieczorem wrócił z jednym z drafta. Solidna firma. Polecam dzieciom.

Nieocenioną pomocą w poszukiwaniu kart był też mój dobry znajomy z Mtgmarket.pl. Podesłało mu się konkretną listę kart do 4 wersji decków i przez lokalnego prosa Piotra Szyińskiego wysłał do mnie tak z 99% tego, co potrzebowałem. Pozwoliło to bardzo optymistycznie patrzeć na konstrukcję talii zaraz przed MPkami. Za co mu z tego miejsca serdecznie dziękuję.

Jak już wiecie, wprowadzenie do Areny Core Setu M19 tydzień przed eventem było dla mnie niezwykle przyjemną i zaskakującą wiadomością. Przede wszystkim dlatego, że mój plan jednak się uda. Nie mogłem uwierzyć, że będę w stanie zagrać za darmoszkę w to, co zobaczę na Mistrzostwach. Wystarczyło zaktualizować klienta i dać się pochłonąć bez opamiętania. Nie mam pojęcia, ile tych gier rozegrałem, ale grałem to, na co miałem ochotę. Quick i Competetive, Standard i Drafty, bez znaczenia. Byle grać jak najwięcej. Pewnie przesadzam, ale też ciężko mi to sprawdzić (w sensie, że wam ciężko mi udowodnić, że kłamię :>), jednak myślę, że spokojnie przeklikałem około pół tysiąca pojedynczych gierek. Nie zdziwię się, jak zaraz wyskoczy mi tu jakiś bojownik i wyliczy, że zajęłoby mi to tyle a tyle czasu i to nie jest możliwe. Ale małe to ma dla mnie tak naprawdę znaczenie ;).

W przeddzień wyjazdu zdarzyła się jeszcze jedna zabawna sytuacja. Wspomniany wcześniej Andrzej z domu Łysek wrzucił zdjęcie, jak to się dobrze bawi na wspomnianym obozie. Po czym wywiązała się dyskusja:

Dzień 0

Podróż odbyła się bez większych niespodzianek. Stary dobry Polski Bus w wersji seledynowej zrobił swoją robotę i dotarłem na site po godzinie 12:00. Na miejscu przed samym hotelem czekał na mnie komitet powitalny w osobie Jakuba “Hawaja” Kozaka oraz Maćka “Kartelka” Swata. Wprawdzie stali tam przypadkowo “na fajce”, ale dobrze chociaż na chwilę pomyśleć, że się ma kolegów i czasem pomyślą o tobie.

Sala konferencyjna o tej godzinie już funkcjonowała na pełnych obrotach. Strefa MTG, tak jak obiecała, zaplanowała salę odpowiednio rozmieszczając sklepy i miejsca do grania. Wszystkie LCQ i LCT startowały jeden za drugim jak tylko mogły, a i jakieś pojedyncze Side Eventy potrafiły się odpalić. Jak żyję nie widziałem tak pełnego życiem dnia przed głównym wydarzeniem na turnieju w Polsce. Niesamowicie rozbawiło mnie ogłoszenie od organizatora Patryka Pacewicza: “Przepraszamy, że tak was przestawiamy, ale nie spodziewaliśmy tak tłocznych LCQ i LCT”, co moim zdaniem idealnie oddaje to, co tam się działo.

Ja osobiście nie zagrałem nic. W myśl zasady, że bye to ja sobie wygram w pierwszej rundzie Mistrzostw. Bardziej mnie interesowało to, czy będę mieć czym zagrać. Miałem całkiem pokaźną liczbę kart do moich talii. Był jednak tylko pewnie dość istotny brak w postaci Nicol Bolasa. I niestety, tak jak się spodziewałem, nie było za wielu chętnych, by go pożyczyć, a inwestowanie w kartę, którą zagram w całym sezonie jeden raz, jakoś rozwiązaniem problemu nie było. Wprawdzie znalazł się jeden śmiałek, który pożyczyłby brakujące sztuki najpotężniejszego smoka na dzielni, ale potrzebował dwie sztuki innego bohatera – Teferiego. Dawało to dodatkowe pole do manipulacji, ale ostatecznie nie udało się nawet i z tego manewru skorzystać. Machnąłem ręką i pomyślałem: trudno. Jak mam wygrać turniej, to Mono Red pod wieloma względami lepszy dla mnie wybór. Granie takim deckiem pozwala nie przejmować się specjalnie umiejętnościami swojego przeciwnika, który przy dłuższej grze mógłby jednak udowodnić, że jest lepszym graczem.

A jeśli mowa o szukaniu kart przed eventem to nie pasuje nie wspomnieć o moim mentorze w tej kwestii: Maciej “duofanel” Janik. Pomyślałem sobie, że nic tak nie pomoże w szukaniu kart jak sprawdzenie co tam u Dua. Niezwłocznie udałem się notabene na poszukiwania. I a jakże! Szukał kart do decku na main event. Jest ograniczona lista rzeczy, których człowiek może być pewny w życiu: śmierć, podatki, Hawaj zmieniający profilowe i Duo szukający kart :D. A dodatkowo  inna medżikowa teoria spiskowa mówi: że na przypale albo wcale, jak to Duo ma w zwyczaju, jest drogą do sukcesu.

Niestety niewiele cała ta sytuacja zmieniała i wciąż nawet do Mono Reda brakowało mi kart. Miały wprawdzie zostać one do mnie dostarczone z talii Macieja “Kartela” Swata, który nie mając kwalifikacji na turniej twardo walczył z kolejnymi LCQ, bo w przeciwieństwie do jego wiary we mnie, ja w niego nie wierzyłem wcale :D (sorry bro). Oczywiście karma i prawo Murphy’ego: “Jeżeli coś może pójść nie tak, to pójdzie” szybko o sobie przypomniały. Kartel postanowił sobie wygrać ostatnie LCQ. I to w chwili, kiedy już wszyscy rozeszli się do domu, a ja zostałem z brakującymi kartami. To są te tak zwane: mieszane uczucia. Z jednej strony fajnie, że ziomeczek wygrał kwalifikacje, a z drugiej strony zastanawiałem się, gdzie znajdę dobre miejsce do zakopania zwłok.

Niewiele mogłem z tym faktem ostatecznie zrobić. Wróciłem do pokoju hotelowego w poszukiwaniu inspiracji do talii. Miałem też chwilę słabości i zacząłem sprawdzać, czego mi brakuje do BR Aggro, bo porażająca ilość Mono G(GB) na site pokazywała, że mogę się jutro “doskonale bawić”, jak będę się moimi ziomkami 1/1 przebijać przez ich dinozaury 12/12. Przydałaby się jakaś pomoc w postaci myśli technicznej Janeczeka. Właśnie! Janeczek! Gdzie on się podziewa? Przecież on jest ze mną w pokoju, a bynajmniej nie widziałem go przez połowę dnia. Widziałem go tyle, co przy przekazaniu po zakwaterowaniu Challenger Decka i zostawieniu swoich rzeczy. Musiałem szybki zwiad robić. Doszły mnie słuchy, że jest w stanie totalnej nieważkości i trzeba będzie go zdrapywać z podłogi, by zanieść do pokoju. No to sobie zorganizowałem wieczór – pomyślałem. Dobra, olać typa. Dorosły jest. Znajdzie się prędzej czy później. Jak nie, to przeczytam o nim w gazetach. Nie minęło wiele czasu od tych kolorowych myśli, a ja słyszę pukanie do drzwi pokoju. O proszę – Janeczek, cały, zdrowy i nawet stoi prosto. Zatoczył wprawdzie parę solidnych kółek, ale trafił nawet do swojego łóżka, zasypiając jak u siebie. Nie ma źle. Jeszcze przyniósł chipsy zadowolony, że zabrał komuś z pokoju. Ja, kminiąc nad deckami, nie omieszkałem się poczęstować. Swoją drogą, całkiem niezłe były. Jakieś nowe Lay’s prosto z pieca o smaku jogurtu z przyprawami ogrodowymi. Ani się obejrzałem, zjadłem całe (za tę reklamę firma Lay’s nie zapłaciła ani złotówki, ale jak zwykle przyjmę każdy hajs).

Niestety żadnego postępu w budowaniu talii nie było, oprócz tego, co już zostało wcześniej wymyślone. Klikając sobie kolejny dzień w Fate/Grand Order, spisywałem potencjalne decklisty. Dwie wersje Grixisa odpadały, bo wciąż nie posiadałem Bolasów. RB Aggro wyglądało w miarę dobrze, bo Nielicencjonowane Dezintegracje potrafiły nawiązać walkę z tymi wielkimi potworami z lasu. No i na sam koniec Mono Red, który uwzględniał wcześniej przedyskutowany tech boga Janeczka w postaci Kari Zev’s Expertise w mainie. Nie miałem już do tego głowy. Potrzebowałem chyba już o tym zapomnieć i zostawić ten problem Darkowi, który obudzi się rano.

Tak się składało, że nasz pokój zamiast klasycznej kabiny prysznicowej miał wannę. Mając w pamięci GP Antwerpia (które notabene dotychczas było moim najlepszym wynikiem: Modern, 5-1 w day 2 i 21 miejsce ostatecznie) stwierdziłem, że zrelaksuję się dokładnie tak jak tam. Wprawdzie tamtejszy hotel miał gwiazdek cztery (swoją drogą dobra historia jest o tym, jak my tam trafili), ale gorąca woda to gorąca woda. Napełniłem całą wannę, rozpaczając, ile surowców naturalnych właśnie marnuję i przeleżałem w niej grubo ponad godzinę. Być może nawet z gorąca straciłem przytomność, ale nie pamiętam ;p. Tak zrelaksowany udałem się w sen o potędze, chwale i ładnych dziewczynach.

Day 1

Pobudka była dość wczesna. Janeczek, jako że skorzystał z przyzwoicie długiego snu, obudził się przed 6 rano. Zbyt pogańska to była dla mnie godzina, ale promienie słoneczne, delikatnie muskające moją twarz przez powiewającą firankę, zaczęły działać. Jakby nie było, decklista wciąż nie zatwierdzona. Udaliśmy się na przepyszne śniadanie hotelowe, nie zawracając sobie głowy, że jest jakiś turniej do wygrania.

Gorzej było po śniadaniu, kiedy już zaczyna się człowiekowi włączać “mitowisizm” i “cokolwiek”. Trzeba jednak zaufać przeczuciu i skorzystać z techa boga Janeczka, bo takich rzeczy się nie kwestionuje i ostatecznie zostałem przy jego wersji. Tylko te nieszczęsne parę kart znaleźć, które musiałem przez Kartela szukać i będzie dobrze.

Kiedy zeszliśmy do naszej docelowej sali konferencyjnej okazało się, że jesteśmy ciut za wcześnie. Organizator jeszcze nie wpuszczał na salę, a sędziowie robili licytację, kto więcej DQ rozda podczas turnieju. Pozostało tylko usiąść i niczym zawodowy dealer pytać ludzi: “Pssst, podejdź tu. Masz może feniksy pożyczyć? Nie? Jesteś pewien? A wiesz może kto ma?”. I tak w kółko. W końcu pojawił się kolega Błażej Jastrzębski, którego poznałem kiedyś we Wrocławiu dzięki Łysemu. Wiadomo, że znajomości się przydają. On szukał Bagna, ja szukałem Goblinów. Dogadaliśmy się ;p. Wprawdzie towarzysz Paweł Bujanowicz zadeklarował się, że będzie mieć dla mnie Gobliny, ale lepszy Goblin w garści niż Feniks na dachu, czy jakoś tak. Pozostały jeszcze tylko te nieszczęsne Feniksy.

Janeczek ponownie się przydał i złapał cynk, że krakowski pros Mateusz Duź ma taki trudno dostępny towar. No to wszystko fajnie by się wydawało, ale póki nie mam w ręce, to nie mam decku. Mateusz, jak na prosa przystało, przyszedł na site 5 minut przed startem. Niektórym to się w życiu nigdy nie spieszy. Przecież zaraz trzeba będzie bez skrupułów zmiażdżyć swoich oponentów. Ludzie. Trochę ducha walki pokazać. Tak czy siak. JEST DECK!

Nie będę się rozwodził co, gdzie i dlaczego. Przecież nikt tego nie czyta dla merytorycznego medżika lub, o zgrozo, chciałby się nauczyć grać. Zresztą. W tym decku też nie ma nic merytorycznego. Stawiasz chłopka. Sprawdzasz, czy możesz go przekręcić w prawo lub czy musisz poczekać turę do tego zacnego czynu. Koniec historii. Deck działa. Zaczynamy turniej.

 

Runda I – Michał Durzyński
Miejsce w końcowych standingach: 102
Deck: RB Aggro

Ignorancją jest wierzyć, że znając połowę turniejowej sceny w Polsce nie trafisz na żadnego znajomego podczas turnieju, więc nie było specjalnego zaskoczenia, jak pierwszą rundę zacząłem od starego znajomego i trejdera: Dużego. Przywitaliśmy się z uśmiechem na twarzy. Powspominaliśmy jego wyniki na WMCQ w Warszawie. I takie tam. Miło fajnie i przyjemnie. 2-0. Następny xD.

Nie no. Z całym szacunkiem. Jak w meczu nic się nie wydarzyło godnego odnotowania, to skupię się tylko na wyniku. To są tak zwane mecze bez historii. Najważniejsze, że pierwsza runda wygrana, czyli wygrałem ten bye, o którym wcześniej wspominałem.

Wynik 2:0, wynik ogólny: 1-0, punktów: 3

 

Runda II – Krzysztof Szewczuk
Miejsce w końcowych standingach: 134
Deck: WB Rycerze Lyry

Tu nie było tak łatwo. Tu wcale nie było łatwo. Mecz polegał głównie na przebijaniu się przez Aethersphere Harvester i Lyra Dawnbringer. Robiłem, co mogłem, ale karta nie szła, a moje optymalne zagrania też okazały się nie najlepszym rozwiązaniem.

Przeciwnik “oszukał” mnie w pierwszej grze. Do czwartej swojej many użył tylko Fatal Push i przecyclował Cast Away. Zapowiadał się jak solidna kontrola, więc ja, mając w stole Kari Zev, Earthshkaer Khenra i Soul-Scar Mage, nie będę za nic ryzykował i zagrałem naokoło Settle the Wreckage, atakując tylko Kari Zev z jej wiernym kompanem. A ten w następnej Harvester, Benalia, Czarny Rycerz, Benalia, Lyra. Aha.

Wynik 0:2, wynik ogólny: 1-1, punktów: 3

 

Runda III – Paweł Bujanowicz
Miejsce w końcowych standingach: 89
Deck: Grixis Nicol Bolas

No to gorzej. Ktoś z wrocławskiej ekipy. Oni przez tego Urlicha są diabelsko dobrze przygotowani do turnieju. I jeszcze doskonale wie, czym gram, bo miał mi pożyczyć karty. Co gorsza – gra deckiem, którym o mały włos nie zagrałem. Ale mnie życie pokarało. Jeszcze przeciwnik tak mną wzgardził, że pokazał mi którędy na side eventy. Pogadaliśmy za to o planszówkach i przeprosił mnie po meczu. Przeprosiny przyjęte.

Wynik 0:2, wynik ogólny: 1-2, punktów: 3

 

Runda VI – Sylwester Buczkowski
Miejsce w końcowych standingach: 235
Deck: miał 75 kart, chyba.

Bardzo Cię przepraszam mój przeciwniku z tej rundy, ale totalnie jej nie pamiętam. Obstawiam, że była do tego jakoś strasznie szybka. Wszystko jednak rozbija się o to, że mój magiczny wynik już sięgał samej otchłani piekła i zapowiadał się na wynik taki, do jakiego zdążyłem się przyzwyczaić po GP Bologna. Nawet po wygraniu tego meczu prawdopodobnie 2-0 wcale nie było mi lepiej. Przecież nieprzegranie żadnego meczu, by dostać się do Topa, to brzmi bardziej niż pobożne życzenie. I jeszcze te drafty teraz. Niby chwaliłem się, że czuję się mocny w draftach, ale tak naprawdę w duchu cały czas miałem coś w stylu – mocniejszy niż ten smutny standard. Dla przypomnienia. Nienawidzę Standardu. Ostatnim razem jedyne co zrobiłem w Standardzie, to dostanie się na MPki poprzez NQ (National Qualifier) jakieś jedno średniowiecze temu. Większość moich zrobionych Day 2 na GP rozbija się właśnie o ten nieszczęsny format. Powinni go zbanować i gralibyśmy Legacy z Draftami, jak na wizjonerskiej Legacy Mixtura w Łodzi, gdzie jakby nie było zagrałem swojego pierwszego drafta w życiu (wynik 5-1 Legacy, 1-5 Draft).

Wynik 2:0, wynik ogólny: 2-2, punktów: 6

 

Let’s Draft!

No i zaczynamy drafcika. Tak się wszędzie chwaliłem, jak ja to ostro na Arenie trenowałem, że nie mogłem się doczekać, jak będę musiał przełknąć te słowa. Bez popicia. Dławiąc się w agonii. Życie zaraz mnie tak zweryfikuje, że momentalnie oduczę się kłamać. To, że zagrałeś jakieś pre i przeczytałeś jeden artykuł Franka Karstena o pickach, to wyobraź sobie nic nie znaczy wobec tych ludzi-maszyn z MODO, co wydali tysiące tixów, pokazując swoją dominację! Jesteś nikim! – krzyczał wewnętrzny głos. Całe szczęście, że nie rozmawiam z obcymi.

W pamięci miałem też, jak technicznie wyglądał draft rok temu. Na początku spodziewałem się Poloneza 2.0 z bitem na głośnikach. Ale dostałem nieoficjalną informację, że przetestujemy coś nowego. Nie ultra nowego. Ale nowego. Rozwiązanie zostało już zastosowane podczas Nationalsów w Grecji. No to w sumie zapowiada się coś ciekawego.

Mój POD po tym spektakularnym wyniku 2-2 w Standardzie miał bardzo wysoki numer: 21. Na miejscu poznałem parę znajomych twarzy. Po mojej prawicy zasiadła Małgorzata Wiśniewska. Naprzeciwko, choć lekko w prawo, Marcin Janiak. A na drugim końcu PODa stary znajomy Paweł Olewiński zwany Rarianem. W całej mojej pewności siebie, jaką zbudowałem siedząc przez trzy sekundy bez słowa, stwierdziłem jedno: jeżeli chcę wygrać tego PODa tu, będę musiał pokonać w finale Rariana.

Na początek jednak trzeba wydraftować te maszyny mordu, z jakimi będziemy męczyć się przez następne trzy rundy. Nie będę udawał, że pamiętam dosłownie każdy pick, ale zostawiłem cały deczek i mogę spróbować odtworzyć trochę decyzji w pamięci.

Pierwszym pickiem niezaprzeczalnie był Valiant Knight. Solidna erka z bonusem dla dobrego typu stwora w najmocniejszym z kolorów, jakim jest biały. Potem przyleciał do mnie Angel of the Dawn i Hieromancer’s Cage. Następnie Lich’s Caress, Pegasus Courser i Skymarch Bloodletter. Dalej już jakieś głównie czarne opcje. Gdzieś po drodze jeszcze ukradłem Skilled Animator, bo jak się znajdzie jakiś fan Janeczka na PODzie, to mnie tym będzie chciał zabić. Cieszył też dość późny Forsaken Sanctuary. W drugiej paczce trochę poniósł mnie melanż, bo jak dobrze pamiętam zgarnąłem Phylactery Lich z nadzieją, że może uda mi się skutecznie to zagrać z jakimiś artefaktami, które podeszły w późnych pickach w pierwszej paczce. Ostatecznie okazał się to zbyt ambitny plan. Wysoko udało się za to złapać Luminous Bonds, Reassembling Skeleton, Diamond Mare, Ajani’s Pridemate, Cavalry Drillmaster. W trzeciej paczce nie pamiętam już co tam leciało, ale wydaje mi się że upolowałem Ravenous Harpy, drugiego Pegasus Courser, Militia Bugler, drugie Forsaken Sanctuary, Macabre Waltz, Marauder’s Axe.

Teraz pora na przetestowanie nowej formy sprawdzania wydraftwanych zestawów. Generalnie paczki dostaliśmy w takich fikuśnych woreczkach strunowych. Z polecenia sędziego mieliśmy podpisać je numerami poda oraz zajmowanego miejsca, a następnie wydraftowane karty umieścić w środku Tak przygotowany zestaw zabrał sędzia i po chwili przyniósł podobny z innego poda w celu spisania i sprawdzenia. Analogicznie to działo się gdzie indziej z moim zestawem. Całkiem zgrabnie to zadziałało, ale – jak wszystko – formułę można jeszcze ulepszyć. Odpowiedni feedback nie omieszkałem przekazać odpowiednim organom. Wiadomo, trzeba pokazać, że mi zależy. Może jakiś ruling choć raz będzie przychylny ;).

Kiedy już otrzymaliśmy swoje sprawdzone zestawy i zostały nam przydzielone miejsca do składania talii, niezwłocznie udałem się sprawdzić w tym programie rozrywkowym  z cyklu: “Jak oni draftują?”. Ostatecznie moja talia nabrała taki kształt:

Moim zdaniem wyszło mi całkiem przyzwoite BW Do przodu! Z Angel of the Dawn na finiszu. Cieszył stabilny mana base oraz synergia Ravenous Harpy + Reassembling Skeleton. Był też bezwarunkowy removal i jakieś paliwo na late game. Byłem raczej zadowolony z tego, co udało się uzbierać. Czas najwyższy sprawdzić to było na battlefieldzie.

Runda V – Patryk Pietkun
Miejsce w końcowych standingach: 78
Kolory: UGr

Patryk przedstawił się jako niedzielny gracz, który gra, bo gra i jakoś tak nie jest specjalnie przekonany do zwycięstwa. Zwykle tak zaczynające się gry kończyły się szybkim 2-0 dla moich przeciwników, więc zignorowałem jak się da przekazaną mi informację. Tym bardziej, gdy opp zaprezentował trzy kolory w trzeciej turze… No nic. Przybiłem wirtualną piątkę Janeczkowi, bo to jest w jego stylu i gramy dalej. Ale faktycznie mój deck nie zawiódł i przejechał się po moim przeciwniku szybko i bezboleśnie, choć w drugiej grze zdecydowanie mój oponent nie dobrał koloru czerwonego. Ale cóż. Taki urok, jak się gra za dużo kolorów.

Wynik 2:0, wynik ogólny: 3-2, punktów: 9

 

Runda VI – Paweł Olewiński
Miejsce w końcowych standingach: 34
Kolory: BW Mirror

Jest i on! Rarian we własnej osobie. Wprawdzie szykowałem spotkać się w finale, ale na władzę nie poradzę. Rozprostowałem ramiona i przeszliśmy do rzeczy. Mecz zaczął się otworzeniem przeze mnie Puszki Pandory Wartości. Wartość wylewała się poza matę. A oglądający mecz Amplitur tylko pokiwał głową z wyrazem na twarzy niczym w klasycznym memie: Not bad.

Sprawa wyglądała następująco. Kiedy zauważyłem, że mój przeciwnik gra tymi samymi kolorami, to byłem wręcz przekonany, że ma w talii Luminous Bond. Więc na mojego zagranego w drugiej turze Doomed Dissentera nie omieszkałem nałożyć Infernal Scarring, baitując tego Bonda. Jak mi się oczy otworzyły, kiedy Rarian zagrał tego Bonda, to nie potraficie sobie nawet wyobrazić. Jak powiadał mój stary znajomy Łukasz “Shadet” Cichecki: Fortune favors prepared mind (w wolnym tłumaczeniu: fortuna faworyzuje spreparowany umysł xD). Ale zaraz, zaraz. Nie wygląda to na jakieś pozytywne dla mnie zagranie. O co mi chodzi – zastanawiacie się. Otóż moje followup-zagranie to było poświęcenie Dissentera spod bonda przy pomocy Blood Divination :D. Dobrałem sobie dumnie cztery karty i wstawiłem token Zombie 2/2. Thug life!

Niestety Rarian, pomimo średniego zadowolenia po tym zagraniu, pozostał niezłomny i też całkiem niezłe sztuczki mi w combatach zagrywał, odrabiając tę potężną stratę kart. Mecze były zażarte i trzeba było parę razy wrócić z grobu Reassembling Skeleton. Ale Angel of the Dawn potrafił dowieźć wynik pozytywny. Mimo wszystko, chwała zwyciężonym. Nie był to prosty mecz i parę razy myślałem, że to koniec.

Wynik 2:1, wynik ogólny: 4-2, punktów: 12

 

Runda VII – Tomasz Szczepański
Miejsce w końcowych standingach: 172,
Kolory: UG

Przyszła pora na ten tak zwany finał pierwszego drafta. Mój przeciwnik okazał się tym samym jegomościem, któremu podawałem karty w drafcie. To akurat nie najlepiej o mnie świadczyło. Za mocne rzeczy musiałem mu podawać. Trzeba będzie wypić to piwo, które sam sobie nawarzyłem.

Generalnie przeciwnik wstawiał jakieś latające 1/1 artefakty, które nie robiły na mnie specjalnego wrażenia. Dopóki, dopóty nie poparł ich Skilled Animatorem. Dobrze, że mu jednego podkradłem, bo miałby ich trzy w decku i byłoby kiepsko. Tak czy siak, znalazłem swojego “Janeczka” na podzie. Pierwsza gra była o tyle intensywna, że nie obyło się bez poważnego missplaya z mojej strony.

Posiadałem w stole Diamond Mare z nazwanym kolorem białym i Ajani’s Pridemate z 3 counterkami. Zagrywam sobie Cavalry Drillmaster i stukam palcem w niego oraz Pridemate. Mówię, że kładę counter i dopisuje życie. Po czym przechodzę do combatu. Przeciwnik robi poczwórny blok, a ja w konsekwencji, że chciałbym przydzielić first strikowe obrażenia. I tu nastał problem. Przeciwnik uważa, że missnąłem trigger Dirllmastera. Zrobiło mi się smutno i zawołaliśmy sędziego. Po wysłuchaniu naszych wersji potwierdził jego wersję i zaczął pisać mi warning. Ale hola, hola. Spokojnie – mówię. Chciałbym się odwołać z decyzją do HJ. Nie pasowało mi to, bo byłem przekonany, że wystarczy, by w momencie, kiedy ma to znaczenie, sama świadomość statystyk i posiadanych umiejętności stworka wystarczy, by wykazać świadomość wystąpienia triggera. Niestety HJ poparł ruling, że jednak missnąłem ten trigger i bez specjalnego życzenia przeciwnika on nie wystąpi. Przynajmniej się okazało, że nie zasłużyłem na warning, więc warto było! Po tym wydarzeniu ostatecznie przegrałem tę grę. Na szczęście mój missplay nie miał większego na to wpływu. I tak bym nie dowiózł. W sumie dobrze, bo nie raz po tego typu akcjach atmosfera jest strasznie ciężka i już się nie gra dobrze. Tutaj nie było żadnej spiny, a ostatecznie po późniejszym, bardziej uważnym graniu, udało się w miarę szybko wygrać dwie kolejne gry.

Wynik 2:1, wynik ogólny: 5-2, punktów: 15

 

Tym sposobem dotarłem do końca dnia pierwszego. Jakimś cudem po mało imponującym starcie udało się wciąż pozostać w grze. Przecież to tylko wygranie trzech FNMów z rzędu. Ileż to roboty. Hehe, he… he… W życiu wygrałem może dwa drafty, to co to jest wygrać dwa kolejne na MP. Nie zastanawiając się więcej nad własnym beznadziejnym losem, wróciłem z Janeczkiem do pokoju, który też o dziwo zakończył wynikiem 5-2. Nie chce skubany za łatwo oddać swojego miejsca w topie.

Jak wiadomo po ciężkim dniu i braku treściwego jedzenia, człowiek potrzebował solidnej regeneracji na jeszcze trudniejszy dzień następny. Zamówiliśmy zdrowe burgery w celu uzupełnienia kalorii, które oczywiście przepiłem Monsterem LH (za tę reklamę marka Monster, tudzież Coca-Cola Company, również nie zapłaciła ani złotówki i jak zwykle przyjmę każdy hajs). Nie obyło się również bez rozmowy telefonicznej do państwa Łysek, streszczając im mniej więcej to, co już tutaj przeczytaliście. Pokilkałem zaległy dzień w Fate/Grand Order i jak to zwykle bywa przy ludziach żyjących w internecie – pooglądaliśmy YouTube (zaczęliśmy od Nocny Kochanek – Tribjut – polecam). Następnie odpaliliśmy telewizję w poszukiwaniu czegoś ambitnego. Przyznam, że niemiecka wersja Takeshi’s Castle nieźle ryła beret. Również nie odradzam.

Po całym tym procederze Janeczek, oglądając jakiś film, który przypadkowo włączyłem, odleciał jak leżał na łóżku. A ja, korzystając z okazji oraz kontynuując tradycje marnowania surowców naturalnych, nalałem ponownie pełną wannę gorącej wody i pozwoliłem sobie zapomnieć o tym dniu. Choć nie do końca, bo odpaliłem sobie artykuł Karstena w ramach przypomnienia ewaluacji picków. Kiedy wyszedłem, w telewizji szedł nowy Predator. Niby było dość późno, ale kurde. Czułem, że chcę to oglądać. Chcę widzieć, jak jeden człowiek, mimo przeciwności, jest w stanie pokonać przybyszów z obcej planety. Dużo potężniejszych od siebie. To była analogia, jakiej potrzebowałem na następny dzień :D.

 

Dzień 2

Ponownie, jak pierwszego dnia, obudził mnie Janeczek, którego zegar biologiczny zdecydowanie różni się od mojego. Ciężką nogą wstałem z łóżka i po ogarnięciu się wybraliśmy się na przepyszne śniadanie. Naprawdę, strasznie mi w tym roku smakowało wszystko. Nie wiem czym to idzie, ale kiedyś chyba się tam przejadę w ramach gastro turystyki. Przecież Warszawa taka piękna. Będzie co zwiedzać ;p.

Bez specjalnych niespodzianek po wszystkich tych porannych rytuałach udaliśmy się zmierzyć z przeciwnościami drugiego drafta. Tym razem mój pod miał już znacznie ambitniejszy numer – 5, a miejsce me było 2. W sumie śmiałem się do siebie, że jest to idealne odwzorowanie mojego aktualnego wyniku. Szybkie rozeznanie po stole pozwoliło zidentyfikować znajome twarze, z którymi prawdopodobnie będę musiał się zmierzyć, jeżeli chcę wygrać kolejnego poda. Był to zdecydowanie Alan Andrzejewski i Rafał Tarnowski. Z Rafałem miałem już kiedyś przygodę na WMCQ Warszawa, gdzie wyeliminował mnie w grze o Top 8 (grałem wtedy deckiem Janeczka – Duneblast, to była karta! ;)). Być może przyjdzie mi się zmierzyć ponownie w Warszawie, pokonując duchy dawnych czasów. Czas pokaże. Póki co paczki w dłoń, prezentuj karty!

Największe obawy, jakie miałem po otworzeniu boostera, to że po sukcesie dnia poprzedniego będę chciał iść w te same kolory. Że moje decyzje nie będą obiektywnym myśleniem, a staną się przysłonięte jakąś racjonalizacją decyzji, daleko wymijającą się z optymalnym pickiem. Ale no nie mogłem nie piknąć tego Luminous Bonda ponad latacza 2/1 za 1W. Tak samo jak tego Reassembling Skeleton, czy Pegasus Coursera, czy Skymarch Bloodletter… Starałem się z tym walczyć, na drugim picku wziąłem Rabid Bite. Na niebieski się otwarłem Aven Mind Mage. Nawet Sparktongue Dragon się napatoczył. Ale druga paczka nie pozostawiła mi żadnych złudzeń: Isareth the Awakener. Nie było już wyjścia. Nie zmienia się zwycięskiego składu i trzeba wygrać drugiego drafta tym samym deckiem. Na pewno pomagał też fakt, że po drugiej paczce posiadałem już trzy sztuki Strangling Spores. A potem już poszło wszystko to samo, tylko moim zdaniem lepiej. Nawet puściłem jednego Blood Divination, jako mocno sytuacyjną kartę, ale wrócił i uśmiechał się do mnie. Nie wytrzymałem. W ostatecznym rozrachunku mój twór wyglądał tak:

 

Runda VIII – Ireneusz Markiewicz
Miejsce w końcowych standingach: 100
Kolory: nie pamiętam

Jest to kolejny przeciwnik, którego muszę przeprosić, ale dosłownie nie pamiętam tego meczu. Musiało być totalnie bez historii, a ja tylko byłem narcystycznie skupiony na własnej osobie i jaki to ja fajny nie jestem, że tak zacnie tymi kartami przekręcam ;). Kiedy wstawałem od stolika jako pierwszy na sali, inni się na mnie dziwnie patrzyli. W końcu na zegarze widniało jeszcze 36 minut do końca czasu rundy. Cóż poradzić. Taki deck, dopowiedziałem sobie w myślach, wzruszając ramionami.

Wynik 2:0, wynik ogólny: 6-2, punktów: 18

 

Runda IX – Rafał Tarnowski
Miejsce w końcowych standingach: 65
Kolory: WR

I ponownie, jak we wcześniejszym drafcie, rozgrywamy przedwczesny finał. Rafał jest moim arcywrogiem od momentu, kiedy wyeliminował mnie z Top 8 WMCQ Warszawa lata temu. Jak już wspominałem miałem wtedy taki zajefajny Jundzik od Janeczka z Duneblast. Smutno mi wtedy było. Sam fakt, że ponownie o tym wspominam dużo mówi. Ale ja nie o tym.

Prawda jest taka, że był to moim zdaniem najtrudniejszy mecz w całych Mistrzostwach. Przez kombinację kolorów miał swego rodzaju kontrę na mój rodzaj decku i mógł się do tego skutecznie ścigać. I było dokładnie tak, jak mówię. Pierwszą gierkę przegrałem przez jego dopalenie moich typków i brak możliwości wygenerowania tempa. A zagrany skutecznie na mnie Luminous Bond skończył temat. Po side pamiętam, że dorzuciłem Invoke the Divine i Mind Rot za jednego landa i czarną nakładkę, by nie nadziać się na łatwe 2 za 1. W drugiej grze losy się trochę odwróciły i udało się utrzymać tempo.

Za to trzecia gra była katorgą. Rafał znów generował tempo przy pomocy Marauder’s Axe. Każdy jego ziomek zabijałby mnie, a moi znikali w oka mgnieniu i powoli nie było czym walczyć. Pamiętam atak typem 3/3 haste i byłem zmuszony zablokować go Walking Corpse i Ravenous Harpy, by to zabić. Moim zdaniem to był najważniejszy blok w grze, który inaczej zaaplikowany niż w momencie, gdy przeciwnik był cały wytapowany, mógł skończyć się fatalnie. Udało się trochę ustabilizować pierwszym Luminous Bondem, ale każdy zagrany chłopek z toporem bolał mnie strasznie. Tym bardziej, że życia już ubywało, a ja miałem serię trzech landów z rzędu. Janeczek oglądał nasz mecz i widział po mojej twarzy, że zaczynam to już przegrywać w głowie. Nagle jednak śmierć postanowiła zatańczyć ze mną po raz ostatni. Ilustracja Liliany na dobranym właśnie Macabre Waltz nigdy nie była tak piękna. Wyciągnąłem z grobu Skymarch Bloodletter oraz Oreskos Swiftclaw, który idealnie mógł się wymienić z Vashino Pyromancerem z Knight’s Pledge i Marauder’s Axe. A następnie dobrany Luminous Bond skończył moją agonię. Jakimś cudem udało się wygrać. Rafał pokazał mi też parę solidnych landów w ręku i podał mi rękę. Nie ukrywałem radości. Popatrzyłem tylko na Janeczka, wypowiadając wymowne: Widziałeś to?!

Wiadomo nie jest ładnie tak się cieszyć z porażki kolegi, ale emocje człowieka same czasem niosą. Z tego miejsca w sumie chciałbym pozdrowić żonę Rafała – Ewelinę. Mamy tutaj niezaprzeczalny dowód, że Akademia Nicol Bolasa bez jego 70% części nie działa jak należy. Dziękuję Ci Ewelino, że zostałaś z dziećmi :3.

Wynik 2:1, wynik ogólny: 7-2, punktów: 21

 

Runda X – Marcin Friedrich
Miejsce w końcowych standingach: 29
Kolory: UG

No to pora na kolejny finał drafta. Byłem przekonany, że teraz pora na Alana, ale jak się okazało przegrał swój mecz. Był też na tyle uprzejmy, że sprzedał mi informacje o dwóch Sleepach w decku mojego przeciwnika. Informacja nie tyle istotna, co bardzo uspokajająca. Nie przeszkadza mi, że przeciwnik nawet będzie chainował Sleep, skoro i tak moje stwory zawsze będą przekręcone w prawo. I zdarzyło się dokładnie tak, jak sobie to wyobraziłem. Narzucone tempo robiło ze Sleep pustego Time Walka. Nie wydaje mi się, że przeciwnik w dowolnym momencie tego meczu miał jakąkolwiek szansę na nawiązanie walki. Być może miał tam jakieś ukryte opcje, ale nie miał czasu rozwinąć skrzydeł. Mecz totalnie do jednej bramki.

Wynik 2:0, wynik ogólny: 8-2, punktów: 24

 

Drafty, drafty i po draftach

Nagle zaczęło do mnie powoli docierać, co się właśnie wydarzyło. Zaczynając z samego dna piekła z wynikiem 1-2 dowiozłem właśnie wynik 8-2, robiąc w limited oszałamiające 6-0 i to w zasadzie jednym archetypem! Poczułem się jak najlepszy gracz limited na sali. Ja. Ten, który testował draftowanie z botami na Arenie. Niezła pogarda dla tych, co wyrzucili setki tixów by testować na modo. Jakby to powiedział Duo – opluted. Mimo że gdzieś tam zawsze ślepo wierzy się w wynik, umówmy się, ale 6-0 to było naprawdę pobożne życzenie. Mało możliwe, ale jak widać możliwe. Karma postanowiła oddać co nieco z tego, co zabrała przez ostatnie dwa lata. A skoro już wspomniałem o Duo, to ten skubany, idąc wynikiem X-1 stwierdził, że sobie weźmie dwa remisy, bo może. Mówiłem? Pożyczajcie karty, spisujcie brzydkie decklisty, spóźniajcie się na start turnieju i łapcie match lossy. To wszystko działa!

 

Runda XI – Grzegorz Kowalski
Miejsce w końcowych standingach: 11
Deck: Mono Green

Przed chwilą chwaliłem karmę. Ale los jest przewrotny. Człowiek osiąga nieosiągalne, a tu nagle dostaje kłodę pod nogi w postaci jednego z najlepszych graczy w Polsce ever. To w zasadzie nie kłoda, a cały tartak! Jeszcze sobie żartowaliśmy z Urlichem, czekając na pary, że jak już musimy, to spotkajmy się w ostatniej rundzie. Nie ma jednak tak łatwo. Na tych stolikach nigdy nie powinno być łatwo.

Dodatkowo z Grzesiem moja historia jest długa i pokrętna. Graliśmy ze sobą wiele razy. W różnych formatach. W różnych czasach. Ogólny lifetime wynik mam do przodu, ale mimo wszystko najważniejszy mecz, czyli finał PTQ Nagoya w Bielsku-Białej, to jednak rzecz, której się nie da łatwo zapomnieć. Czasami sobie żartuję, że moja kariera medżikowa mogła właśnie od tego Pro Toura właśnie tak samo się potoczyć jak Grześkowi. To mogłem być ja.

Tak czy siak – nie ma siły. Co z tego, że mój przeciwnik gra deckiem, który na papierze rozjeżdza mnie na gładko. Co z tego, że jest klasyfikowany na 10 miejscu na świecie. To wszystko nie ma teraz znaczenia. Parafrazując klasyka: Urlich po mulliganie do trzech jest tylko ziomeczkiem z Wrocławia, z którym można iść na piwo ;p. Nie można być mistrzem Polski, jeżeli się nie potrafi wygrać z potencjalnym kapitanem drużyny narodowej. Na moc posępnego czerepu przyzywam Cię mono redzie! No dobra, już odkładam te dragi.

Mecz okazał się nad wyraz prosty w egzekucji. Grzesiek robił swoje, ale wolniej niż ten deck zwykle to robi, a ja zdecydowanie robiłem swoje. Niestety, w pewnym momencie wysypał się jak grzyby po deszczu. Po drugiej stronie stołu była już cała plejada zielonych potworów z generałem Ghaltą na czele, reprezentujących śmiertelne obrażenia. Jeżeli wygrać, to tylko w tej turze. Przeciwnik na 4 życia. W stole Bomat Courier z 4 kartami, Hazoret, Kari Zev oraz Earthshaker Khenra. W desperackim ataku przekręciłem wszystko w prawo. Może jakimś cudem jakieś obrażenie przejdzie. Nie przeszło. Po dokładnych obliczeniach pozostało tylko highrollować Shock pod Bomatem. Oczywiście odruchowo zagrałem na większą wartość i przed odpaleniem Bomata wyrzuciłem jedyną kartę z ręki, posiadając tylko dwie otwarte many. Różnica była taka, że i tak bym miał przecież możliwość wyrzucenia karty potem, a zablokowałem sobie możliwość ukończenia gry dwoma Lightning Strike. Na szczęście niczym w filmie “Maverick” wyobraziłem sobie tego Shocka. I skubaniec był tam. Czekał spokojnie by zadać ostateczne obrażenia przeciwnikowi.

Druga gra niestety była bardziej jednostronna. Urlich zablokował się trochę na manie, a na domiar złego posiadał w stole aż dwa Hashep Oasis. Po mojej stronie napór nie ustawał, a ostatecznie zagrane Kari Zev’s Expertise w Steel Leaf Championa dokonało dzieła zniszczenia.

Ponownie po pokonaniu znajomego nie mogłem ukryć radości, jaka płynęła z tego zwycięstwa. Nie ulega wątpliwości, że aktualnie Urlich jest parę klas lepszym graczem ode mnie. Jest to niekwestionowany fakt. Nawet nie mam zamiaru się z tym spierać. Ale karty zadecydowały inaczej. Jak zwykle przede wszystkim trzeba robić swoje. Nie ma talii, która ma 100% z danym deckiem. Czasem trzeba spróbować sięgnąć choć po ten 1%. On przecież gdzieś tam istnieje.

Wynik 2:0, wynik ogólny: 9-2, punktów: 27

 

Runda XII – Jan Pruchniewicz
Miejsce w końcowych standingach: 8
Deck: Grixis Nicol Bolas

Mecz ten zdecydowanie odbył się inaczej niż wszystkie wcześniejsze. Więcej tu było teorii spiskowych i racjonalizowania swojej decyzji oraz szacowania szans. Jak by nie było, to był ostatni mecz przed ścisłym Top 8. Byłem już tak blisko. Nie jestem mistrzem w ogarnianiu standingów, więc posiłkowałem się kim tylko się da, by ogarnąć, co tam się dzieje. To nawet dziwnie wyglądało, bo przez cały czas trwania turnieju wspominałem: nie trzeba liczyć, trzeba wygrywać. Ale branie ID to też kawałek umiejętności grania turniejowo. Nie chciałem odpaść z wyścigu tylko, by bronić jakiejś swojej ślepej idei w stylu: “Hulk walić!”. Niestety, wszyscy ci co mogli policzyć to dobrze, byli skupieni na podejmowaniu własnych decyzji. Nie było łatwo. Po wstępnej analizie byłem nastawiony na zabranie tego ID, gdyby sparowało mnie wyżej niż moje 6 miejsce.

Gdy usiedliśmy do stolika wiedziałem już, że zostałem sparowany z najlepszą dwudziestką siódemką – Janem Pruchniewiczem. Przyznam, że nie miałem okazji nigdy rozegrać z Jankiem meczu, więc trochę szkoda, ale kiedy zostało mi zaproponowane ID zaczęło się jedno wielkie okołomedżikowe kombinowanie. Zadeklarowałem jasno, że mogę się zgodzić na to ID, ale potrzebuję, by mnie przekonał, że nie eliminuję się tym z Top 8.

Pierwsze dwa stoliki wzięły ze sobą szybkie remisy i nasz wzrok był głównie skierowany na niższe stoliki. Oczywiście nie mogłem nie zauważyć Krzyśka Kapery, o którym już wspominałem w relacji z Prerelease, że regularnie “lubi” mnie eliminować z różnych Topów. To nie wyglądało dobrze. To był ten znak na niebie i ziemi, który mi mówił: nie idź tą drogą, graj. Nie sposób jednak też było nie zauważyć jeszcze aktualnego Mistrza Polski – Radka Kaczmarczyka, który to grał z Krzyśkiem. To może być mój człowiek w tym meczu. Chwilę to zajęło zanim skończyłem się spierać z dwoma diabełkami siedzącymi na moim prawym i lewym ramieniu (dobre są te Monstery, nie? :p), ale ostatecznie trzeba było podjąć decyzję. Nie wierzyłem, że jestem w stanie wygrać ten mecz, bo już dawno nic nie przegrałem, a doświadczenie z trzeciej rundy (pozdro Buja) mi mówi, że to spore ryzyko. Przegrana doszczętnie mnie wyeliminuje z walki o Top. Nie chcę tego. Wolę być najdumniejszą dziewiątką na sali, niż kończyć tę historię na nic nie znaczącym dla mnie miejscu. Ostatecznie się przełamałem i podpisałem ten slip z wynikiem remisowym.

Wynik 1 : 1 : 1 aka ID (Intentional Draw), wynik ogólny: 9-2-1, punktów: 28

 

Niesamowite jest to, jak z człowieka nagle wszystko schodzi. Wprawdzie nie czułem zdenerwowania czy uda mi się ta sztuka, ale ostatecznie odszedłem od stolików i nie chciałem oglądać meczów, które ostatecznie będą miały wpływ na moje: być albo nie być. Postanowiłem wziąć butelkę wody i zrobić sobie tournee po wszystkich znajomych na site. Nie trzeba było ich też jakoś specjalnie szukać. Każdy podchodził do mnie i pytał się jak poszło i czy jestem w Topie. Praktycznie każdemu odpowiadałem jedno: “wziąłem ID, gamblując moje miejsce w Topie”. Co jakiś czas zdarzyło się, że ktoś przyszedł do mnie, że nie mam co się martwić, że policzył i na pewno jestem w Topie. Ale miałem też opinię, że bardzo dużo zaryzykowałem, powinienem grać. Tak czy siak, było po fakcie. To są te momenty, kiedy jak keepniesz one landera i nie dojdzie, to zrobiłeś źle. A jak dojdzie, to jesteś dobrym graczem i doskonały keep ;). Póki nie ma ostatecznego wyniku, to nie ma tematu. Jestem wynikiem Schrödingera – jednocześnie w Topie i poza nim. Pozostało po prostu poczekać.

W międzyczasie przy stoliku organizatora spotkałem Macieja Paska. To jest człowiek, którego zawsze będę szanować. Bardzo często wspominałem, że tak naprawdę to uczyłem się od niego gry. W czasach, kiedy wyrobiłem DCI, jeździłem głównie w okolice Warszawy grać z tamtejszą sceną w karty. Maciek i ja mieliśmy ten sam pet deck w Extended – Gifts Rock. Za każdym razem, gdy były chwile wolnego czasu padała od niego komenda: “bylek, gramy”. I nie było dyskusji, wyciągało się deck i grało. Bardzo dobrze wspominam te czasy. Zrządzeniem losu było, że właśnie podczas rozmowy z nim sędzia główny Sebastian Pękala poinformował, że znane są już wyniki Topa.

Kiedy Sebastian zaczął czytać, wyprostowałem się jak do hymnu i nasłuchiwałem kolejne nazwiska. Każdy z wyczytanych siłą rzeczy otrzymywał owacje, bo jest czego gratulować. Ale gdy Sebastian skończył czytać miejsce siódme – wstrzymałem oddech. A ten powoli i z przerwami: “- Ósme miejsce. Z 28 punktami. Z przewagą 4% na tiebreakerach.” W tym momencie 10 minutowa przerwa choć minęło w tym czasie faktycznie 3 sekundy. “- Dariusz Przybyło”. I zaczęła się magia. Wszyscy moi znajomi, a być może i też nieznajomi zrobili największy hałas na sali, jakbym conajmniej już wygrał ten turniej. W takich momentach do człowieka dociera, że to nie tylko gra o kolorowych wróżkach i smokach. Nie tylko walka o prestiż i nagrody. To świadomość bycia częścią tej niesamowitej i niepowtarzalnej społeczności. Dzięki wam wielkie za to.

Ale dość tych ckliwych wywodów! Jest Top do wygrania przecież. Po przyjęciu pierwszych gratulacji od Paska udałem się szybko do stolika sędziowskiego z informacją, że muszę się iść przebrać :D. Jako człowiek solidnych priorytetów pierwszą myślą było ubranie się w koszulę, którą specjalnie zakupiłem na event z myślą, że w Topie trzeba jakoś wyglądać. Zresztą, całkiem niedawno przeprowadziłem ankietę na ten temat i chcąc nie chcąc wygrała koszula ;).

   

Let the top begin

 

Runda XIII (Top 8) – Maciej Jeżyna
Miejsce w końcowych standingach: 5
Deck: GB Stompy

Z Maciejem nie miałem okazji wcześniej spotkać się podczas gry, ale skoro dotychczas na turnieju był jedynym niepokonanym, to nie zapowiadało się na spacerek. Wiedziałem, że gram ponownie z jakimś Mono Greenem, więc była to jeszcze gorsza dla mnie informacja. Już wystarczyło mi, że Urlich mnie skutecznie postraszył. W pierwszej grze szybko zobaczyłem Thorn Lieutenant. Nie była to dobra wiadomość dla moich dwóch Earthshaker Khenra na ręce. Ale postanowiłem z tym zawalczyć. Ostatecznie tokenów i porucznika pozbyłem się Shockiem popartym Goblin Chainwhirler. Jednak wataha w postaci dwóch Czempionów Stalowego Liścia nie pozostawia złudzeń, kto wygra ten wyścig. W zasadzie zostałem tak zmiażdżony, że zacząłem wątpić w to, że zabookowanie biletu na 22 40 to był dobry pomysł.

Druga gra była znacznie lepsza. Bez poruczników łatwiej mi było wygrać tempo, a wraz z kolejnymi stworami z Haste i brakiem jakiejś ninja-Ghalty u przeciwnika pozwolił utrzymać to tempo do końca.

Trzecia gra z kolei była skuteczną i ciągłą wymianą ciosów. W ostatecznej fazie ścigaliśmy się na Khenry. Każdy w swoich kolorach. Walka była zażarta i jeden fałszywy ruch mógł szybko skończyć tę grę. W przedostatniej turze dobrałem Kari Zev’s Expertise. Przejęcie w tej turze eternalizowanej Resilient Khenry nie kończyło jeszcze gry, więc stwierdziłem, że poczekam na tzw. lepsze czasy. Jak mi się oczy szeroko otworzyły, jak zobaczyłem, że te czasy tak szybko nastały. Dotarły do mnie potem słuchy, że moja mina była trudna do rozczytania, bo było wiadomo, że gra się właśnie skończyła, ale mój uśmiech był strasznie podejrzany. Prawdopodobnie było to spowodowane tym, że w głowie miałem scenę jak składałem Janeczkiem deck, a w głowie krzyczałem: “Janeczek Kocham Cię! xD”. Przeciwnik postanowił zagrać Ghaltę, wytapowując całą swoją manę. Tego ogromnego dinozaura 12/12 z Trample, który jest tak potężny, że chętnie go sobie pożyczę na chwilę ekspertyzą i niezależnie od tego, czy w Warszawie Trample działa inaczej niż w Łodzi, to mój przeciwnik tego ataku przeżyć nie może. Udało się!

Wynik 2:1, wynik ogólny: 10-2-1, punktów: 31

 

Runda XIV (Top 4) – Radosław Kaczmarczyk
Miejsce w końcowych standingach: 1 (!)

Legendy głoszą, że aby być Mistrzem Polski trzeba pokonać Mistrza Polski. Nie da rady odebrać logiki temu stwierdzeniu. Dobrze wiedziałem, że Radek ma sezon życia i jego konsekwentne dobre wyniki nie są dziełem przypadku. Z mojej perspektywy raczej skromnie komentuje swoje sukcesy i stara się po prostu grać jak najlepiej. Mimo wszystko miałem świadomość, że mogę pisać właśnie historię przyszłego Mistrza Polski i też wywalczyłem sobie miejsce przy tym stoliku.   

Zabawną dla mnie za to była scena, jaką udało mi się przyuważyć w hotelowym holu, kiedy poszedłem się przewietrzyć przed meczem. Poczucie wartości rosło, gdy ogląda się jednego z najlepszych graczy na polskiej scenie MtG i aktualnego Mistrza Polski, debatujących jak pokonać chłopaka z jakiegoś Nowego Targu, który wyszedł sobie przed hotel, by napić się wody i podziwiać pogodę.

Jako że wszystko zostało dla potomnych zapisane w formie ruszających się cyfrowych obrazków, to w tym konkretnym wypadku zapraszam po prostu do obejrzenia tego meczu. Moim skromnym zdaniem wstydu nie ma ;).

Wynik 0:2, wynik ogólny: 10-3-1, punktów: 31

 

Mecz jaki był, każdy widział. Nie mam żalu do nikogo, ani do niczego. To i tak świetna przygoda była. Pozostało spakować swoje rzeczy i pożegnać się ze wszystkimi. Wrócę tutaj za rok i poprawię wynik. A tu nagle… gdy rozmyślałem o swoim sensie istnienia, stała się rzecz jak na starych dobrych automatach, gdy ktoś naglę wrzucał monetę i wyskakiwał napis: New Challenger!. Otóż ze względu na to, że finaliści wraz z kapitanem wyłonionym z rankingu kwalifikują się na Mistrzostwa Świata, potrzebne jest ustalenie hierarchii, kto ewentualnie będzie czekał w rezerwie, gdyby zupełnie przypadkiem ktoś nie mógł pojechać (całkowitym totalnym przypadkiem – drogi czytelniku mrugam do Ciebie okiem w tym momencie. TO MUSI BYĆ CAŁKOWITY PRZYPADEK). W ten oto sposób dotarło do mnie, że czeka mnie jeszcze mecz o 3 miejsce.

 

Runda XV – Jędrek Szmyd
Miejsce w końcowych standingach: 4
Deck: Paradoxical Outcome aka Mono U Storm

Z Jędrkiem również nie miałem okazji spotkać się wcześniej na karcianym polu walki, ale nie jest to dla mnie nieznana persona. Moim zdaniem jest to jedna z ciekawszych postaci młodszego pokolenia graczy turniejowych. Dynamiczna kariera i coraz lepsze widoczne wyniki utrzymują go cały czas w czołówce najlepszych graczy w Polsce. I wydaje mi się, że nie jest to tylko moja opinia.

Niestety mecz ten nie należał do tych wyjątkowo widowiskowych i nie obfitował w jakieś specjalnie przemyślane zagrania z mojej strony. Tym bardziej, że docelowo nie wiedziałem, jak się gra ten mecz i moim planem było stare dobre przekręcanie stworów w prawo. Jedyne, co udało się dowiedzieć przed mecze, to że Inspiring Statuary jest moim wrogiem i na to bezwzględnie trzeba trzymać Abrade. Co też uczyniłem. Wydaje mi się też, że Jędrkowi też karta niespecjalnie szła. Ale może też źle to wszystko oceniam i zagrałem po prostu wszystko poprawnie i tak ten mecz powinien wyglądać. Ktoś mądrzejszy musiałby się na ten temat wypowiedzieć. Mimo wszystko nie ukrywam, że dzięki temu udało się wskoczyć na pudło i ostatecznie zająć zaszczytne 3 miejsce. Z którego jak najbardziej cieszę się bardzo i było to jakiegoś rodzaju osłodą po przegranej grze w Top 4.

Wynik 2:0, wynik ogólny: 11-3-1, punktów: 33

 

Posłowie

Pewnie jeszcze mógłbym kontynuować i opisywać jakieś drobne szczegóły z życia wzięte: jak wyglądał powrót do domu czy nawet proces pisania tej relacji. Tak już mam, że zawsze jakoś tak się życie potoczy, że historie same się tworzą, a moc serii niefortunnych zdarzeń jest we mnie silna. Ale mimo wszystko spodziewam się, że jeżeli ktokolwiek dotarł do tego miejsca już na wykończeniu i czyta to tylko dlatego, by oficjalnie powiedzieć, że przeczytał całość, to od początku planowałem, by ta tak zwana relacja była solidnej długości, a czytelnik umierał przy niej w agonii :D. Mam nadzieję, że choć trochę mi się to udało ^^, ale i tak przybijam wirtualną piątkę za wytrwałość.

Pragnę też przeprosić wszystkie osoby, które mogły, ale nie znalazły się w tej relacji z takiej czy innej przyczyny. Prawda jest taka, że mimo konkretnej ilości znaków, to ograniczałem się do w miarę najistotniejszych faktów i gdybym był bardziej szczegółowy, to bym w tym roku pisać nie skończył. A zdecydowanie mógłbym jeszcze sporo dodać.

Do tego typu relacji zainspirował mnie kiedyś Mateusz Kopeć argumentując, że robi to głównie dla siebie, by po latach można było wspomnieniami do czegoś wrócić. Zdecydowanie popieram. Od siebie jednak chciałbym pokazać, ile energii na takich wydarzeniach się znajduje i chciałbym spróbować tą energią zarażać innych. Mam nadzieję, że choć trochę mi się ta sztuka udała.

Choć jak się tak dłużej nad tym zastanowić, to jest jeszcze jedna ciekawostka, o której chciałbym wspomnieć. Tak się składa, że jak czekałem sobie na dworcu w Krakowie, wertowałem mroczną stronę Twittera. Jak bardzo mi się śmiać chciało w duchu, kiedy zobaczyłem, że francuskie Nationalsy wygrał Arnaud Hocquemiller (a Guillaume Wafo-Tapa przegrał swój mecz o 3 miejsce, że tak połechtam swoje ego;)). Tak się składa, że to ten sam gracz, z którym – jako jedynym – przegrałem we wspomnianym day 2 na GP Antwerpia. Ponownie tego samego dnia postanowił być ode mnie lepszy. Historia też ma trzecie dno, bo jest to też dobry znajomy Macieja Janika, z którym to w tamtym sezonie przegrałem w Top 4 PTQ i miałem ugrać Topa na GP, by jechać z Duo na Pro Toura, a wyeliminował mnie “jego” człowiek. Takie sytuacje pokazują właśnie, że prawdziwa historia nie zamyka się w relacji z jednego turnieju. Jest cała masa przypadkowych zbieżności, znaków na niebie i ziemi, łączników między kropkami i dowodów na istnienie Illuminati, że pewne jest, iż medżik to nie jest tylko kolorowa farba na kartonikach schnąca już od 25 lat. To stan umysłu, sięgający daleko w różne dziedziny życia codziennego.

Generalnie powiada się, że jest się tak dobrym, jak Twój ostatni turniej, więc nieprędko ponownie się tutaj spotkamy z tego typu relacją w myśl zasady: trwaj chwilo, jesteś piękna ;). Choć i tak dobrze wszyscy wiemy, że to nieprawda.

Słów podziękowania też już ponownie powielać nie będę i do tych co miały dotrzeć one już dotarły na mojej “ścianie”. Wszystkim za to pragnę podziękować za całe mentalne wsparcie.

Na koniec chciałbym jeszcze przytoczyć moją wypowiedź z relacji z zeszłego roku:

“…a Ciebie przypadkowy czytelniku zachęcam sprawdzenia tej magicznej gry, jaką zdecydowanie jest Magic: the Gathering, bo mimo że można na niej zjeść nerwy i jak niektórzy żartobliwie twierdzą – przegrać życie, to być może to jest najlepsza rzecz jaka się może w Twoim życiu wydarzyć, a kolejny tytuł Mistrza Polski czeka właśnie na Ciebie.”

Tak było. Pozdrawiam i do zobaczenia.


Bylek magic Dariusz „Byłek” Przybyło – O sobie mówi: „Mam na imię Dariusz z domu Przybyło, ale od dawien dawna znajomi mówią do mnie Byłek. W gry gram od zawsze i od zawsze w ilości przekraczającej zdrowy rozsądek normalnego człowieka, na szczęście to u mnie normalność i czuję się z tym dobrze. Szczególnie przywiązany jestem do konsol Sony z serii Playstation, spędziłem przy nich większość swojego życia. Oprócz tego trenuję lub raczej trenowałem breakdance, bo niestety od jakiegoś czasu z przyczyn różnych jestem mało aktywny. Interesuję się również mangą i anime w ilości również przekraczającej przyjęte normy. W M:tG gram od Betrayers of Kamigawa, a pierwszym competetive deckiem, jaki złożyłem, był BG Death Cloud i od tego czasu lubuję się we wszelakich Rockach, co przy aktualnych trendach zwykle kończy się i tak na graniu Jundem. W środowisku znany jestem z pożyczania kart, a moim ulubionym formatem jest, było i będzie zawsze Legacy”.

   

Komentarze

Psychatog.pl

nie kopiuj : (