Relacja Bartłomieja Tomiczka z finału GP Londyn!

Bardzo długo wyczekiwałem rozpoczęcia weekendu Grand Prix Londyn. Jak się okazało, nie byłem jedynym, który nie mógł się doczekać…

Od kilku miesięcy namawiałem moich znajomych z Trójmiasta, aby z tej okazji wpadli do Londynu. W czwartek miał przyjechać Bobi (Piotr Andrys), zaś Adaś (Łukasz Musiał) i Łosiu dołączyliby dzień później. Rodaków ze słowiańskich krain nie zapowiadało się zbyt wielu, wiedziałem tylko, że będzie Kopciu (Mateusz Kopeć) z ekipą, bo Pędraki podobno wymiękły w ostatniej chwili. Później okazało się, że rzeczywistość przerosła moje oczekiwania.

Ustaliliśmy, że czwartek będzie przeznaczony na zwiedzanie, więc odebrałem Piotra z dworca na Victorii, pokazałem mu mój uniwerek, po czym wręczyłem mapę i zaproponowałem, by odwiedził British Museum, samemu wracając do pracy. Oczywiście nie omieszkałem zarekomendować, żeby skupił się na zwiedzaniu Egiptu, gdyż „brytole” nakradli go tyle, że więcej nawet w Afryce nie znajdzie. Po tym jak skończyłem pracę odwiedziliśmy kultową restaurację „Won Key” w China Town, znaną przede wszystkim z bardzo niemiłej obsługi. Zgodnie z przewidywaniami kelner prawie zabił nas rozrzucając plastikowe miseczki po stoliku. Niewzruszeni wydukaliśmy mu łamaną angielsko-chińszczyzną nazwy wykwintnych potraw, których chcielibyśmy skosztować. Zjedliśmy ze smakiem i do syta, po czym udaliśmy się na stację London Bridge zobaczyć Tower i „szklane domy”. Przycupnęliśmy w nadrzecznym pubie, delektując się w pierwszej kolejności blackcurrant Guinnessem, a dopiero potem malowniczym widokiem.

Po drodze okazało się, że ten czwartek,nie był zwykły – to był tłusty czwartek! Zgodnie zarządziliśmy, że jesteśmy w posiadaniu wystarczającej liczby zdjęć, dokumentujących fakt, iż nie samymi kartami człowiek żyje i udaliśmy się na tłuste spożycie. W domu czekała na nas moja narzeczona, z którą przy dźwiękach kultowych polskich przebojów rozpoczęliśmy czwartkową „pokojówkę”. Cóż to była za sentymentalna noc! Wspomnienia młodzieńczych lat i „palonego hajsu” poruszyły nasze serca… Rano wstać było trudno, ale w zasadzie nie mieliśmy wyjścia. Przygotowywałem się by wyruszyć, a w tym czasie Bobi, niewzruszony wypatrywał przez okno i liczył murzynów na ulicy. Wiedziałem, że muszę „pocisnąć” LCQ, gdyż nie dane mi było grać jakiegokolwiek triala. Miałem już deck, który był zmodyfikowaną wersją humanów xMiMxa, które Piotr testował od prawie miesiąca, a ja miałem przyjemność zrobić nim 5-2-1 na SCGIQ w Doncaster. Frontline Medic, Ghor-Clan Rampager i Searing Spear wydawały się dużym upgradem.

Nie byłem do końca przekonany co do manabase’u, ale wspólna podróż pociągiem pozwoliła rozwiać wątpliwości. Exel Center okazało się malowniczo usytuowane w pobliżu wioski olimpijskiej z widokiem na doki Victorii. Szybciutko odebrałem brakujące kartoniki od Madhouse i byłem gotowy do boju. Bobi miał łatwo, bo swoje baje już ostukał w Gdyni i mógł udawać zainteresowanego na konferencjach sędziowskich, na których relaksował się razem z Ampliturem.

Trochę czekania i zaczęło się.

Day 0

Pierwsza runda: Esper; nie najłatwiejszy match-up. W pierwszej grze dostałem charmem w jednego z atakujących stworków i mogłem spokojnie założyć +4/+4 trampki na innego, przy użyciu Rampagera, by zadać lethal damage. Druga gra była w zasadzie bez historii: Champion of the Parish + Thalia, Guardian of Thraben na dobry początek i jakoś poszło. GG.

Druga runda: Eksperyment numer jeden… i w sumie to tyle wiem na temat talii przeciwnika.

Trzecia runda: GB Ooze, kierowany przez małego koleżkę. W pierwszej grze nie było ślimaka i atak z medykiem zakończył sprawę. W drugiej grze mały koleżka chciał fightować mojego Huntmaster of the Fells (przy użyciu Ulvenwald Trackera), po tym, jak ten zadał 2 obrażenia w jego stworka i był już 4/4. Po fakcie, mój przeciwnik również stwierdził, iż nie był to najlepszy pomysł.

Czwarta runda: Jund-net-decker; oj tu nie pokazałem klasy! W drugiej grze źle policzyłem obrażenia, zapominając o tym ze Huntmaster flipnie się w moim upkeepie i dostanę dodatkowe dwa obrażenia. Musiałem się męczyć w trzeciej grze. Męczyć… Sigarda, Host of Herons, GG.

Finał: 18 boosterów dla zwycięzcy, przeciwnikowi aż ręce latały, bo stawka przecież „Większa niż Życie”. UWR flash – wymarzony match-up; grę przed side raczej ciężko mu wygrać. W drugiej zobaczyłem werdykt i 3 rewelacje, które skutecznie powstrzymały mój napór (choć przeciwnik był przez chwile na 1). Choć w trzeciej grze zrobiłem ze 2 małe pierożki (błędy), nie były one na tyle istotne, by wpłynąć na końcowy wynik. Chłopak (mój przeciwnik) grał werdykty na pałę, zabierał swoje Restoration Angel, a moja paka przeżywała „OMG! Boros Charm is so good!” I tak właśnie dołączyłem do grona szczęśliwych posiadaczy trzech Bolków. ;)

-x-

GP Londyn TomiczekBobi czekał z Łosiem, którego właśnie poznałem i pojechaliśmy na piwo oraz kolację z dziewczynami do klimatycznego pubu z muzyką na żywo. Tematy rozmów zmieniały się jak w kalejdoskopie: od polowań na tygrysy, poprzez najnowsze kremy z botoksem, aż po rozkminkę nad limited. Oczywiście na Magica przerzucaliśmy się w ripoście na dziewczęce próby rozmów o kosmetykach. Okazało się, że one też muszą rozkmnić format przed zakupami. Chwilę później dołączył do nas Adaś (Łukasz Musiał) i udaliśmy się do domu na wypoczynek. Jak zwykle plany wczesnego pójścia spać okazały się niemożliwe do zrealizowania. Wieczór stał się jeszcze bardziej kreatywny. Żaba homukulus (Frilled Oculus) oraz krabo-ryba (Shambleshark) okazały się jego hitem (creature type w kartach Simica godny jest miana „wybryków natury”). Pomysły chłopaków nie miały granic, nawet strategie oparte na 20 aktywacjach Razortip Whip nie były nam obce. Tego wieczora znaliśmy już wszystkie możliwe strategie w limited Gatecrash.

O poranku zjedliśmy wielką jajecznicę i wyruszyliśmy w bój. Wszyscy oprócz 3-Bolkowców (posiadaczy trzech Bolków) zaczęli otwierać swoje zestawy. Bobi i ja skrzętnie doglądaliśmy, cóż za dziwy Mazowsza (zestawy sealed-deck) otworzyli nasi znajomi. Byłem bardzo ciekaw co otworzą moi koledzy z Londynu Roy Raftery i Marek Pieprzyk, z którymi często testujemy w lokalnym sklepie. Podczas pierwszej rundy role się odmieniły. To my musieliśmy się głowić, starając się złożyć talie, a koledzy doglądali naszych poczynań. Chyba nikt z Polaków nie wyciągnął jakiejś rakiety. Bobi złożył solidną armię bezdomnych (Gruul), ja natomiast nie byłem zadowolony ze swojego zestawu kupczyków (Orzhov), któremu brakowało trochę mocy kończącej – miałem w zasadzie tylko Gideon, Champion of Justice. Kopciu z Adasiem stwierdzili, że ich zestawy nie nadawały się do niczego i zaczęli raczyć się sokiem z gumijagód. Bardzo im zazdrościłem, ale wiedziałem z autopsji, że w 10 rundzie mógłbym mieć problemy ze zmęczeniem. Usiedliśmy z Bobim zjeść drugie śniadanie i rozegrać się troszkę przed czwartą rundą. Chciałem też sprawdzić opcje side’owania się do wybryków natury (Simic), które złożyłem jako drugi deck z mojego zestawu. Bobi wygrał testową potyczkę bezdomni vs kupczyki 4-2, natomiast moją armię wybryków natury pokonał 3-0. Nie byłem zadowolony. Tak jak przewidywałem zestawowi kupczyków brakowało siły, a wybrykom natury synergii. Myślę sobie „masakra, trzeba będzie się ślizgać”. I tak zwrot „psim swędem” stał się moim mottem. Grand Prix Londyn czas zacząć!

Day 1

Z ciekawszych meczy w day 1 był mój pierwszy jaki rozegrałem – z wybrykami natury w wersji porno. Hiszpan, kierowca wybryków natury zagrał w czwartej Fathom Mage. Po dobraniu 6 dodatkowych kartoników, jego armia prezentowała się dużo bardziej majestatycznie niż moja. Choć gra wydawała się przegrana miałem w głowie jeden plan, obronić czempiona sprawiedliwości – Gideona! Tak na boku chciałem też zrobić trochę życiowych transakcji (extort), ale to tylko przy okazji. Miss-triger Sylvan Primordial i atak potężnej armii w mojego czempiona sprawiedliwości uchronił Hiszpana przed nadchodzącą inkwizycją, lecz nie uchronił go przed partyzanckim kontratakiem moich kupczyków oraz jednym z tysiąca biczy, od których zginał w upkeepie (One Thousand Lashes). Druga gra nie trwała zbyt długo; przeciwnik zginął w terminacji. Już szykowała mi się bura od Bobiego, że zbyt wolno gram, ale krótka riposta „prowadziłem 1-0” ucięła konserwację. Kolejne gry leciały już z górki. Po drodze udało mi się pokonać esper deck z:

Deathpact Angel, Merciless Eviction, Obzedat, Ghost Council i Soul Ransom

Choć moja talia nie posiadała takich wynalazków, to sidebordowa strategia splashowania dwóch Psychic Strike przeciwko taliom z dużą ilością bomb, która podsunął mi Łosiu, pomogła. W ósmej rundzie uległem przypadkowanym wiarusom (Boros) Matteo Orsini-Jonsa, odkrywając się hańbą. Matteo zagrał Firemane Avanger i nałożył na niego Holy Mantle, a ja głupi nie mając dobrej odpowiedzi rzuciłem strzały sprawiedliwości (Arrows of Justice) w swojego High Priest of Penance, co było dobrym zagraniem w tej sytuacji, gdyby nie to, że jako cel dla zdolności papieża wskazałem anioła… Upomniany przez opponenta tak się zawstydziłem, że poddałem grę. Już pięć sekund później tłumaczyłem mu jak byłem głupi nie niszcząc Holy Mantle i nie dając sobie szans na top deck. Blamaż. Do kolejnych gier podszedłem sceptycznie, wiedząc jak silne zestawy mogą mieć moi przeciwnicy. Nie zmieniło to faktu, że byłem pełen motywacji i wiary. Bardzo chciałem skończyć pierwszy dzień GP z jedną porażką i wkurzało mnie, że muszę grać dziesiątą rundę deckiem z sealed decka. Paradoksalnie dziewiąta i dziesiąta runda okazały się bardzo łatwe, przeciwnicy zbyt wiele nie pokazywali (i nie chodzi mi tu o striptease), a Gideon, Czempion Sprawiedliwości często zostawał samotnym mścicielem na pustym placu boju. W dziesiątej rundzie mój przeciwnik zaskoczył mnie sideboardując się niepostrzeżenie, z miernych wiarusów w napakowanych sterydami wybryków natury (bardzo silna talia gildii londyn nocaaaaasimic). Gra była bardzo zacięta; ostatecznie przeciwnik uległ przebiegłemu Deathcult Rogue i paru szubrawym biznesom moich kupczyków (extort).

Uff… koniec dnia pierwszego! Byliśmy bardzo zadowoleni, Bobi i Adaś także zrobili day-two z nieznacznie gorszym wynikiem 8-2 i 7-3. Było późno i choć koledzy powstrzymali mnie od konwersacji z moim ostatnim oponentem, nie zdążyliśmy na ostatnie metro, dzięki czemu wracaliśmy do domu pociągiem i czterema autobusami.

Day 2

Po dwóch godzinach snu, obudzony przez Bobiego, sprintem udaliśmy się w drogę powrotną (na site). Miałem przyjemność zasiąść przy pierwszym podzie z Raf Levim, Matteo i Vincentem Lemoine. Tylko raz udało mi się wcześniej draftować ten set, ale liczne konwersacje z Bobim i ziomami pozwoliły mi czuć się pewnie. Otwieram paczkę bez bomby z masą średnich kart do wiarusów oraz Spell Rupture. Pomyślałem „OK, niech się biją chłopaki”. Drugi, trzeci pick tez wiarusy, ale bez rewelacji, wziąłem chyba strzały (Arrows of Justice) i jakiś inny removal, myśląc, że może bezdomni są rozwiązaniem mojego problemu skoro puściłem tonę wiarusów. Kiedy zobaczyłem, że przy czwartym i piątym picku wiarusy idą dalej, stwierdziłem, że wszyscy się boją drutować ten archetyp. Po tym jak dostałem Skyknight Legionnaire na piątym picku skończyłem w borosie z dobrymi sztuczkami (Boros Charm, Massive Raid, Martial Glory, Mugging, Homing Lightning) i dość ciężkimi dropami na 3-ce i 4-ce, tylko czterema dwójkami. Miałem dwóch Court Street Denizen i dwa Knight Watch. Wszystko to było wolne, ale solidne. Mówię do siebie: „ciężki Rakdos też był dobry ,więc może i to zadziała”. Generalnie w sealed byłbym zadowolony z takiego zestawu, ale draft jest z reguły szybszy.

Szczęśliwie w pierwszej rundzie trafiłem na Victora L pseudonim „maruda”, grającego kupczykami (Adaś opowiadał mi, że ten koleś na wszystko narzeka). Vincent (co jeszcze nie wrócił z Europy) faktycznie dużo marudził, że mu druga biała mana nie doszła, że trzecia czarna i takie tam. Miał fajny deck z dużą ilością removalu; Dutiful Thrulle, Debtor’s Pulpit etc. W moim legionie każdy wiarus był co najmniej majorem i maruda w końcu uległ ich sile.

Druga runda: Raphael Levy, sparowało mnie w dół i krążyła plotka ze Levy nie ma dobrego decku. Grał esper kontrolą z dwoma Mind Grind. W pierwszej grze zmillował mnie dwa razy za 5 i było GG. Druga gra była szybka, a w trzeciej grze mój alfa batalionowy strajk dwóch Ordruun Veteran i paru innych kompanów powstrzymała zgraja blokujących potworów i Aerial Maneuver, odpowiedziałem Martial Glory, na co Lewy odpowiedział removalem, a ja odpowiedziałem zagrałem Boros Charm, po którym wywiązał się krótki dialog:

Lewy: „Ooooh this is a blow out!”

Ja: „It would be a blow out if you don’t have any answers.” – chcąc dowiedzieć się czy zabierze już swoją ekipę czy nie.

Lewy: „I have an answer but it is still a blow out.”

Skonsternowany zagrał Smite i zabrał wszystko, oprócz najlepszego blokera – Mindeye Drake. Ja zabrałem jednego stwora i wygrałem grę w kolejnym ataku.

Runda trzecia: skrytobójcy, koleżka w każdej grze zagrał Cloudfin Raptor, Basilica Screecher, Hands of Binding. Wtedy pomyślałem, że jednak Dimir też może być mega, zastanawiając się  czemu tego nie wiedziałem. Z tym samym jegomościem usiadłem do draftu numer 2. Pogadaliśmy sobie przed rozpoczęciem, a rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

– “I hope you will feed me well.”

– “I will feed you well of you are going to feed me well.”

– “It is good that we know our preferences.”

I tak otworzyłem 3 solidne czarne karty, które puściłem i wziąłem Massive Raid. Opłaciło się – drugi booster pozwolił mi na złożenie połowy decku. Dostałem 2x Truefire Paladin, 2 x Daring Skyjek, Sunhome Guildmage i Firemane Avenger. Deck rakieta; w pierwszej rundzie pokonałem bezdomnych 2-1, którzy zaskoczyli mnie Gruul Charmem w mój latający batalion – 2x Daring Skyjek.

Po czym gra o Top 8 trafiła mi się z Matteo – tym samym, przed którym zbłaźniłem się w sobotę. Byłem już bardzo zmęczony i każdą turę grałem jak pół mózg. Szczęśliwie, ciężko było porównać nasze decki. Mój miałby całkiem niezłe szanse w bloku, jego raczej ledwo składał się do kupy. I tak po zrobieniu miliona błędów udało mi się wygrać, choć tak naprawdę byłem przegranym, upokarzając się kolejny raz. Standingi przed ostatnią rundą. Nowo poznany kolega, od skrytobójców, który tak ładnie mnie feedował w ostatnim drafcie pokazał mi rozpiskę od sędziów, która miała tłumaczyć czy możemy wziąć ID. To był bardzo wartościowy świstek papieru – było tam pokazane kto jest z kim na podzie i ile ma punktów i jakie ma tie. Tym sposobem usiadłem do stolika zaproponowałem oponentowi ID, on podpisał uradowany. Wręczyłem slip Kai, naszej polskiej sędzinie, która pogratulowała mi uroczyście i poradziła udać się na krótką drzemkę, na sofę naprzeciw konsoli Xbox, która nieodzowne towarzyszy każdemu GP już od jakiegoś czasu. Pierwszy raz w życiu stwierdziłem, że ta cała konsola może się do czegoś przyda. Miałem nadzieję, że wszystko dobrze obliczyłem i że nie stanie się nic dziwnego, lecz do końca nie byłem spokojny. Przysypiałem delikatnie, uprzednio dając znać Bobiemu i Markowi Pieprzykowi, by mnie obudzili jak będę w Top 8. Poprosiłem też żeby tego nie robili, gdybym nie wszedł. Za niespełna godzinę przyszedł Marek a ja już zamiast spać, odpowiadałem nowo poznanemu panu profesorowi psychologii z Rumuni, który szukał kart dla swojego synka, na czym polega gra w M:tG. Razem z Markiem udaliśmy się na ogłoszenie Top 8. Wszystko poszło po mojej myśli. Usiadłem na drafta uprzednio odpowiadając na pytania dla finalistów. Bobi, Marek i wielu innych znajomych z Polski ustawiła się w pierwszym rzędzie widowni i podpowiadali mi w wymyślaniu odpowiedzi. Czułem się, jakbym znowu był na studiach.

Top 8

Draft nie poszedł za dobrze; zacząłem dość otwarcie w białym i dostając na trzecim/czwartym piku Sunhome Guildmage myślałem ze boros powinien być otwarty. Puściłem chyba dwa Kingpin’s Pet biorąc nad nimi removal. Potem uciekłem z powrotem w kupczyków, gdy nie szły żadne karty do wiarusów. Tym sposobem mój sąsiad z prawej, który podał guildmage skończył w wiarusach, a osoba za mną też zapewne skończyła w widząc dwa pety. Deck wyglądał strasznie, Zarichi Tiger oraz Horror of the Dim były pierwszoplanowymi postaciami w mojej talii. Chłopaki oceniali mój deck i było bardzo dużo śmiechu. Bobi podniósł mnie na duchu mówiąc „nie martw się w sealed kutałeś Deathcult Rogue do kości teraz będziesz robił to kotem i będzie przy tym dużo śmiechu, a przecież o to chodzi”. Oczywiście chciałem wygrać to GP, ale płacz nad tym, jak słaby mam deck raczej mi nie pomoże.

Decki z top 8 możecie obejrzeć tutaj: http://www.wizards.com/magic/magazine/article.aspx?x=mtg/daily/eventcoverage/gplon13/welcome#6

Do pierwszej rundy podszedłem raczej na luzie; usiadłem do stolika, mój oponent zaprezentował czterokolorowa rampę na Verdant Heaven. Obaj wzięliśmy po Mulliganie; pomyślałem, że trzeba go szybko “dojechać”. Problem był tylko taki, że nie za bardzo miałem czym. Wbiłem chyba 8 obrażeń za sprawą Orzhov Keyrune zanim mój przeciwnik dobrał ósmą manę i zagrał Borborygmos Enraged. Resztę załatwiły liche transakcje na boku (extort). Gra była komiczna. W drugiej grze znów wzięliśmy po mulliganie i zostałem szybko zmiażdżony, bo przeciwnik dobierał planowo landy. W trzeciej grze zszedłem do piątki, a  mój przeciwnik długo się zastanawiał, ale zatrzymał siódemkę (chyba był sfrustrowany ciągłymi mulliganami). W piątce miałem 3 landy, Orzhov Keyrune i Gift of Orzhova. Okazało się, że przeciwnik keepnął rękę tylko z górami. W pierwszym draw stepie dokupiłem szpiega z Krainy Dreszczowców (Balustrade Spy), którego wyposażyłem w dar Orzhovy i miałem zamiar dojechać nim przeciwnika do kości.

GPlon gra001

W kolejnej turze dołączył Urbis Protector, na którego przeciwnik odpowiedział Mugging. Wujek Andrys skomentował to tylko mówiąc: „Trzeba było brać do piątki, tak jak Ty.”

Tak, tak dzieci, pamiętajcie, że trzeba brać mulligany, bo jak nie to wasz przeciwnik będzie wykonywał taki gest:

GPlon gra002 

No i pomimo niezachwycającej talii jakoś się udało psim swędem : )

Top 4

W kolejnej rundzie zmierzyłem się z hybryda wybryków natury i bezdomnych. Pierwsza gra wyglądała trochę inaczej niż druga, pokazywana na streamie. Nie wystarczyło mi removalu na poradzenie sobie ze wszystkimi jego bombami i musiałem się ścigać. Szpieg z Krainy D(r)eszczowców oraz niewyobrażalna ilość lewych transakcji pomału zjadała jego życie, w czasie gdy inne stworki chumpowały. David popełnił błąd, zagrywając Pit Fight w mojej turze, a nie w swojej, co pozwoliło mi na dopakowanie +3/+3 i poprawienie Boros Charmem for the win. W drugiej grze przeciwnik nierozsądnie pozbywał się swoich sztuczek takich jak Pit Fight i Rapid Hybrydization, którą rzucił w swojego Wrecking Ogre, pomimo iż miałem Horror of Dim (typek ¾). Nierozsądny atak Ghor-Clan Rampager i bloodrush kolejnym znacznie uszczupliły armię przeciwnika w starciu z moimi dwoma rycerzami i Executioner’s Swing. Tym sposobem Gruul Charm, kiszony w ręku mojego przeciwnika okazał się zupełnie nieprzydatny w tej grze, a przecież mógł doprowadzić do mojej porażki. W stole mogło znaleźć się 20 powera, a ja nigdy nie byłbym w stanie wykonać tak potężnego swing back-u jak on.  

GPlon gra003

I tak top-deck Urbis Protectora oraz Gift of Orzhova pomogły mi wyjść z niezbyt komfortowej sytuacji widzianej przez pryzmat Gruul Charma. Ciekawym zagadnieniem była decyzja zagrania Giftu na anioła 4/4. Intuicyjnie chciało by się powiedzieć, że nie było to dobre zgranie, ale trochę nad tym myślałem w czasie meczu. Hybryda wybryków natury i bezdomnych nie ma zbyt dużo removalu, mój przeciwnik pozbył się już Pit Fight i Rapid Hybridization. Po pierwszej grze wiedziałem, że Dawid w talii ma w sumie 3 kopie Pit Fight, a ja w odwodzie miałem Boros Charm. Założyłem również, iż ma niewiele stworków większych niż 5/5. Oczywiście mógłby mnie zaskoczyć Aetherize lub Totally Lost. W wypadku Aeherize tak czy siak ustawiłby się w dogodnej sytuacji, bo na pewno atakowałbym obydwoma lataczami i tylko właściwie Totally Lost przemawiałoby za zagraniem tego inaczej. Gdyby dobrał Crocanura też wolałbym mieć latacza 5/5. Koniec końców każdy ze stworów odgrywał pewną rolę w powstrzymaniu jego armii, a zysk pięciu życia wydawał mi się dość kluczowy. Nigdy nie zagrałbym tak, grając przeciwko deckowi z białym lub czarnym.

GPlon gra004 

Kolejnym ciekawym momentem pojedynku było zakończenie meczu. Gra wydawała się wygrana, ale można było łatwo coś popsuć w końcówce. Komentatorzy sugerowali tu zagranie Boros Charma i danie aniołowi double strike, lecz gdyby faktycznie przeciwnik dobrał tak niechcianego Aetherize lub Totally Lost wpadłbym w pułapkę. Lepiej było zagrać kupczyka i zakończyć sekwencją: Boros Charma po ataku za 4+1 extort.

GPlon gra005 

Finał! 

Tu szczęścia już trochę zabrakło. Zadanie pokonania solidnego decku wybryków natury okazało się ponad moje siły. W pierwszej grze po zejściu do 6 kart nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na Simic Manipulatora, pomimo iż mój deck był napakowany removalem. W drugiej grze również po muliganie do 6 zatrzymałem 2 landy i Orzhov Keyrune. Do końca gry nie zobaczyłem trzeciego landa i jedyna opcja na podniesienie na duchu moich kibiców było to zagranie:

GPlon gra006

Martial Glory w stwora mojego przeciwnika. :)

-x-

Tym samym pożegnałem się z tytułem „mistrza Londynu i okolic”, złotym pucharem ze zbitą szybką – dostałem srebrny ze zbitą szybką oraz 1200$ dolarów mniej. Po wszystkim, razem z Markiem i Bobim wybraliśmy się do domu. Tym razem podróżując już taksówką, odbierając telefony od wielbicielek (ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu moja ukochana oglądała całą relację w internecie, wiec wymieniliśmy wrażenia). Czułem się bardzo zmęczony, ale jednocześnie bardzo szczęśliwy. Do zobaczenia w San Diego.

Tomi z ukochaną

A całą relację Wizardów z tego turnieju, można zobaczyć tutaj:

http://www.wizards.com/magic/magazine/article.aspx?x=mtg/daily/eventcoverage/gplon13/welcome


Tomiczek infoBartlomiej Tomiczek – jest wieloletnim bywalcem sklepu Futurex w Gdyni, gdzie rozpoczął swoją przygode z MtG już w czasach licealnych. Do największych osiągnieć należy wejście do finału Grand Prix Londyn 2013, sam jednak wymienił inne osiągnięcie: „I managed to wake up on time for Day 2”

Absolwent Biotechnologii na Politechnice Gdańskiej. Aktualnie jest doktorantem na wydzialegenetyki University Collage London.

 

 

 

Komentarze

Psychatog.pl

nie kopiuj : (