Relacja z Mistrzostw Świata 2011 Part 2

FigarUdział w „ostatnich Mistrzostwach Świata” oraz długotrwałe przebywanie z obecnie najlepszymi i najbardziej aktywnymi graczami naszego kraju, spowodowało zmianę postrzegania przeze mnie wielu istotnych faktów związanych z samą grą (np. limited), organizacją i przyszłością gry. Mimo, iż swój wynik na Worldsach uważam za mocno średni, to jednak z drugiej strony,  patrząc przez pryzmat całego eventu, przygotowania, zmęczenia materiału czy sposobu przegrywania gier oraz rangi turnieju, powinienem chyba być bardziej zadowolony. Niestety, wszyscy chcielibyśmy wygrywać, dlatego gramy (nie oszukujmy się, sam Magic jest przyjemny), ale jeżeli czytacie ten artykuł oraz dobrniecie do samego końca, drodzy czytelnicy – to tak, Wy tez zechcecie wygrywać.

Co poszło źle?

Zapraszam do przeczytania kontynuacji historii z ostatnich prawdziwych MŚ w M:tG, na jakich miałem okazję zagrać. Poprzednio całkiem świeżym okiem udało mi się przytoczyć kilka historii z GP San Diego. Jak sami wiecie, od momentu tamtej relacji jak i samego turnieju minęło bardzo wiele czasu. Wpłynie to niestety na merytoryczną jakość historii. Mam nadzieje, że wyjdzie dobrze – nowa praca i chęć poukładania życia, spowodowały napisanie drugiej części z opóźnieniem aż  5 miesięcy i tylko dlatego, że Ober prosił! Ależ kotlet.

GP San Diego zakończyło się lekkim niedosytem, a przede wszystkim bojaźnią o wynik Worldsów – umoczyłem przecież wszystko na trochę bardziej rozwiniętej, zagranicznej scenie turniejowej. Okazji do testowania nie było później wiele. W poniedziałek po GP wynajęliśmy batmobil i udaliśmy się w stronę Long Beach. Chwilę przed odjazdem, w momencie załatwiania samochodu przez Kopcia i Czerego, okazało się, że Ciśnień zgubił portfel. Portfel ze wszystkim. Całkiem nieźle jak na kolejny tydzień w Stanach. Ponieważ zdawaliśmy pokój, który wysprzątaliśmy dzięki tej sytuacji z resztek orzeszków ziemnych (które służyły jako ostatnia deska ratunku podczas eksperymentów kulinarnych wieczoru powitalnego), wiedzieliśmy, że portfel przepadł. Miałem nadzieję, że Junior, który pakował swoje rzeczy na zasadzie all-in, zgarnął go przy okazji. Ponieważ Pędrak poleciał z Wojtkiem załatwiać samochód, sprawa portfela pozostawała otwarta. A Ciśnień, no cóż, zadowolony nie był – trochę o kredyty się bał. W międzyczasie okazało się, że karta kredytowa Czerego z jakichś magicznych powodów nie może być użyta do wypożyczenia samochodu i konieczne jest wykorzystanie innej karty. Jedyną ważną, z kasą oraz nadającą się do takich płatności, posiadał Mateusz, który nie skończył 25 lat i dostaliśmy zwyżkę za wypożyczenie. Nastąpiła zmiana hokejowa: Kopeć poszedł wypożyczyć samochód, wrócił Pędrak, który po mojej sugestii zaczął szperać w swojej walizie, utrzymując, że na pewno nie zgarniał portfela. No i jak się okazało nie kłamał. Sprawa rozwiązała się sama – junior wyciągnął jakieś spodnie z walizki – „Niby moje, Ciśnień, nie Twoje?” – zapytał. W tym momencie wypadł portfel, Ciśnień przyznał, że jego Levi Straussy, które miał na sobie, przez cały ranek mu spadały z tyłka. No i wyszło, że wśród chaosu panującego w czteroosobowym pokoju wielkości dwuosobowego, w którym mieszkało 5 chłopaków, a jeden średnio mobilny – nic nie może się jednak zgubić. 

Zdecydowanym problemem okazało się zapakowanie bagaży do naszego auta. Ot, wielki amerykański kufer, który jednak miał problem z pochłonięciem naszych prostokątnych, jakże obecnie powszechnych walizek. Dodam do tego jeszcze jakieś małe torby, plecaki, moje kule, kapelusze z Meksyku i… koło zapasowe. Tak, dojazdówka za wszelką cenę chciała nam pokrzyżować plany. Z pośród kilku opcji, takich jak zostawienie walizki Ciśnienia (pomysł chyba Kopcia), zostawienie koła w hotelu czy jazda z walizką w kabinie – prawie wybraliśmy kuszącą alternatywę – koło jedzie z przodu. Tak oto koło przez chwilę miało status Shotgun i miało spędzić upalny dzień w klimatyzowanym środku samochodu zamiast gnieździć się gdzieś z tyłu z walizkami. Na szczęście udało się dokonać jakiejś niesamowitej konfiguracji, która zakończyła się zasadą No Staff Behind.

Podróż na północ Kalifornii upłynęła dość szybko, LA zwiedziliśmy błyskawicznie. Demokratycznie uznaliśmy, że w LA są korki, jedziemy dalej, tam nic nie ma oprócz napisu (i korków), a centrum można zobaczyć z autostrady. Dotarliśmy do Long Beach popołudniem, przeszliśmy się po molo, zrobiłem jakieś zakupy i postanowiliśmy poszukać noclegu. Okazało się, że to, co w naszych miastach okazuje się wylotówką z CH w stanach jest oczywiście większe, tak wielkie, jak hamburgery, których nikt, kto nie był nie jest w stanie sobie wyobrazić – nawet patrząc na zdjęcia. Bez mała 15km hosteli i fastfoodów, przecinanych skrzyżowaniami z Wall Martami i Dealer Shopami. Udało nam się wynająć coś od dosyć posuniętej w wieku Chinki, która lekko mówiąc była dosyć cwana. Oprócz tego, że władała językiem angielskim jak na prawdziwych amerykańskich prześmiewczych filmach, dla każdego miała inną cenę za wynajem. Ciśnień jako delegat związku, obarczony załatwianiem każdej możliwej rzeczy, wyszedł z lokalu zaraz po tym, jak każde jego pytanie o warunki cenowe kończyło się kontr pytaniem o pochodzenie. Mimo tego, że Ciśnień zdarzył wsiąść do samochodu dosyć żwawo, staruszka znalazła się przy szybie już po chwili. Słowiańskie oburzenie i duma zaowocowało niezłym rabatem i tak kolejny prawdziwy motel w Stanach został odfajkowany na liście ALL AMERICAn DREAM. Nim dzień się skończył zdarzyliśmy jeszcze kupić POLISH SANDWICH, a dokładniej GENUINE POLISH SANDWICH. Nie uchowało się chyba żadne zdjęcie, tej bułki z keczapem i czymś w rodzaju jakiejś suszonej kiełbasy. Mogły być tam i ogórki. Słodko, rodzimy akcent tak daleko od domu. Tego wieczoru poznaliśmy również skrytą miłość Pędraka do niesamowitych zwierząt, jakimi są konie. Stąd konin – proste.

mapka wyjazdu

Następnego dnia, dokończyliśmy podróż i wjechaliśmy do SF. Ogólnie czasu by mi zabrakło, żeby opisać czemu to miasto zrobiło na mnie takie kolosalne wrażenie. Wszystko było faktycznie większe, ładniejsze – prawdziwie amerykańskie. Piękne mosty, architektura, jednolitość dzielnic, te wzgórza. Naprawdę to było coś. Po wjeździe do miasta pojawił się pewien problem z dojazdem do celu jakim był hinduski hostel. Proszę wyobraźcie sobie, że zdecydowaliśmy się wynająć razem z samochodem GPS. Chcieliśmy ciąć koszta, no ale jak wjedziemy do SF bez GPSa? GPS wynajęty okazał się być wersją nieźle okrojoną. Była licencja na produkt Garmina, ale mapa była na potrzeby dróg międzystanowych. Czyli zapłaciliśmy za informację jak wyjechać z San Diego i wjechać do SF. Wierzcie mi – tablice informacyjne były tak proste, przekonujące oraz często występujące, że żaden człowiek na ziemi chyba by się nie zgubił. Na szczęście był GPS… Po wjeździe do centrum SF, próbowaliśmy się dobić do hotspotów z pozycji tylnego siedzenia bat mobilu. W tym czasie Delegat Ciśnień wyruszył do jakiegoś niedalekiego hostelu z prośbą o pomoc. Dostaliśmy dwie mega mapki kserówki, które służyły nam do końca pobytu. Miły Pan przekazał Ciśnieniowi bonusowe, powitalne informacje o miejscach, w których występują zagłębia bezdomnych (X) oraz gangów (XX). Mieszkaliśmy na rogu POST i JONES (X) :-D. Znalezienie hostelu nie było takie trudne, jednak zaparkowanie samochodu to już całkiem inna historia. W bocznej uliczce znaleźliśmy zacne miejsce, z informacją o zakazie parkowania 8-16, gdyż miejsca są dla jakiegoś biura. Wszystko byłoby fajnie, ale okazało się, że takie wolne miejsca w centrum miasta są dodatkowo płatne i należą do prywatnych parkingów. W międzyczasie pojawiła się propozycja ze strony juniora na zamieszkanie 6 osób w czteroosobowym pokoju. Ten naprawdę nie miał więcej niż 12m^2. Trochę się zagotowało, czego świadkiem była wynajmująca nam Hinduska. Nie mniej jednak udało się, nawet bez płacenia dostać klucze i dostęp do jakiegoś hot spotu. Wieczór zakończyliśmy w tajskiej knajpie, która wynaleźliśmy w guglach. Miała być kawałek w dół ulicy. Okazało się, że gugle jednak kłamią :) Mieszkaliśmy dokładnie nad restauracją. Niestety, kurczaka 200g podzielili nam na 6 porcji i wyszliśmy średnio zadowoleni. Nasza nowa lokacja, mimo że niewielka, lekko odrapana i z nieszczelnym oknem, była nieźle usytuowana w mieście. Nie ma co narzekać, ot niski standard. Łóżka były, ba nawet lodówka – magicowo standard wysoki. Szczęśliwie, coraz lepiej chodziłem i radziłem sobie z hotelowymi schodami – wąskimi, krętymi i bez poręczy. Jeszcze parę dni wcześniej, a byłoby to wyzwanie nie do pokonania. Wyszło więc idealnie – w miarę utrudnień takich jak topografia SF rosły również moje możliwości. Niestety nie było aż tak różowo i już następnego dnia, w drodze na site, który miał być tylko parę kilometrów od nas, z powodu kilku górek w drodze, podróż dla mnie okazała się ogromną wyprawą. Ale te widoki po drodze przepiękne. Na miejscu, niewiele się działo – zobaczyliśmy hangar, w którym graliśmy, porobiliśmy kilka fotek Alcatraz z linii brzegu. Spotkaliśmy Skotaka, który przez chwilę utrzymywał, że mieszka prawie w centrum. Jednak to, co dla nas nie było centrum (nasz mały hotelik w tajskiej dzielnicy), było od tego centrum Adama bliżej o jakieś 15km :)

Niedługo po przyjściu postanowiliśmy wrócić do domu. Ponieważ był już wtorek, a Worldsy zaczynały się we czwartek, postanowiliśmy coś potestować. Dopiero od środy po południu :) Do tego momentu miałem grać UW Humans, ale czegoś mi brakowało. Deck się nie kręcił, zacinał; napotykałem ciągłe przeszkody i nie potrafiłem dokonać właściwych wyborów odnośnie buildingu. Dzień przed MŚ zagrałem kilka gier z Czerym pożyczonymi od Pawła Iluzjami, które niesamowicie mi się podobały – bałem się jednak braku ogrania tak trudnego decku. Zagrałem z Czerym, wziąłem deck na 8-mana, w którym wziąłem splita w finale z bardzo fajnym Chińczykiem. Zagraliśmy mecz, który wygrałem, pogadaliśmy o idei decku, naszych rozwiązaniach i zabrałem się za samotny powrót do domu. Chłopaki wrócili wcześniej, a ja o kulach przez godzinę szukałem taksówki. Po powrocie zaczęliśmy składać decki i liczyć karty jakich nam brakuje. I tu można przytoczyć kolejną ciekawą sytuację. Mateusz miał zapewnione karty od Sokoła, które miał przywieźć Paweł. Paweł miał odebrać karty od kolegi w Gdańsku przywiezione z Łódźsów. Na zadane jeszcze w Polsce pytanie, gdzie karty, Paweł usłyszał w poniedziałek krótką odpowiedź: Ale jakie karty? Podobnież gdzieś w trakcie całego zamieszania pojawiła się plotka, że wszystko mamy i niczego nie potrzebujemy. Lekki klops.

Dodatkowo Pędraki, Kopeć i ja chcieliśmy grać Iluzjami. W skrócie 16 Seachrome Coastów, Snapcasterów i Phantasmal Imagów oraz kilka Geistów. Brakowało też pomniejszych kart, ale kto by liczył takie tam Swordy WR. Nam brakowało też Stitched Drake’ów! W ich poszukiwaniu otworzyliśmy jakieś 1,5–2 boxy ISD. Facebook pomógł nam w szybkim kontakcie z Adamem, który załatwił nam sporą część potrzebnych kart. Minimum 10 Snapasterów i trochę Imagów. Wyszło nieźle. Ale też się trochę najadłem strachu.

Następnego dnia, we czwartek docieramy na miejsce gry, jest umówiona 8:00 rano, a Adama brak. Jest 8:30 zaczyna się prezentacja flag, ustawianie ludzi (w tym mnie), a Adama nie ma. W tym momencie byłem mało mobilny, nie mogłem biegać po sali, nie miałem kontaktu z chłopakami i nie wiem, co się dzieje. Adam na szczęście dotarł, wrzucił karty, chłopaki podzielili i dzięki temu, że Pędrak Junior dokupił sobie ze sklepiku Phantasmal Image, które zaraz mi pożyczył – wszyscy mieliśmy kompletne decki. Naprawdę mniej niż 15 minut przed startem… Przygotowanie do gry 10/10.

 Na Worldsach mamy trzy różne formaty, do których należało się odpowiednio przygotować – to może wydawać się proste, ale niestety nie jest i nie było.

W założeniu wymarzyłem sobie wynik 4-2 w każdym z formatów. Plan jak najbardziej realny, jednak można powiedzieć, że tu pojawił się pierwszy błąd. Licząc na średni wynik, średnio ci zależy. Jadąc na MŚ, powinniśmy dążyć do wygranej, jak np. Mateusz Kopeć – on wiedział po co tam jedzie, to nie zabawa, to gra, to może być nawet sposób na życie! W Polsce jest to raczej niemożliwe, ale w końcu jechaliśmy na turniej z niezłą pulą nagród i motywacja powinna być dla nas najważniejsza podczas wyjazdu. Patrząc na Team Channel Fireball, tak ukochany przez wielu forumowiczów, można za przykład nadać Shuhei Nakamurę, który miał nieprzyjemność rozegrać ze mną mecz w limited. Miał o wiele lepszy deck oraz umiejętności. Po mojej stronie było, można by rzec, jedynie szczęście. Postaram się opisać ten mecz w dalszej części relacji, ponieważ gry z takimi prosami powinny zapadać w pamięć. Na uwagę w tym punkcie zasługuje jednak fakt, iż przegrywając ze mną pierwszą rundę drugiego drafta, Shuhei był tak wściekły i na tyle zmotywowany, iż do końca MŚ nie przegrał meczu, wygrywając 8 rund z rzędu i kończąc na 16 miejscu. Matematycznie osiągnął tyle punktów, ile gracze z 7 oraz 8 miejsca – zabrakło TIE.

Pierwszy błąd – motywacja. Liczyłem na swoje możliwości w T2, biorąc pod uwagę, iż bardzo dużo gram ten format, śledzę zmiany, testuje nowe pomysły, jestem na bieżąco. Nigdy nie byłem dobry w limited – jestem rzemieślnikiem, gram dużo, zauważam swoje błędy, staram się je eliminować i dużo liczę. T2 jest prostsze, net decking jest powszechny, większość decków jest wierną kopią jeden-do-jednego. Z tego powodu bardzo łatwo jest grać wokoło zagrożeń. W chwili grania MŚ miałem dodatkowo komplet Gitaxian Probe, co jeszcze bardziej ułatwiało mi stworzenie schematu gry. Limited jest oparte na wyobraźni, poznaniu technik, łączenia, kombinowania, przewidywania gier opartych na wielce randomowym rozkładzie kart. Informacje jakie posiadamy, to co najwyżej spis setów z jakich dodatków gramy. Patrząc z perspektywy MTGO, które tak sobie kiedyś ulubiłem, gra Limted jest dużo bardziej kosztowna, a zarazem mniej dochodowa (uwzględniając słabsze występy). Ponieważ z czasów gdy scena była dużo większa, kiedy najlepsi Polacy nie zaprzestali grać w karty z powodów czysto finansowych, zostało niewielu znajomych, najwygodniej i najczęściej gram za pośrednictwem Magic Online. To również spowodowane jest większą ilością czynników jakimi mogą być m.in. większe zróżnicowanie graczy i metagame, łatwiejsza dostępność i płynność kart. Grając z jednym przeciwnikiem, uczysz się jego sposobu myślenia, jego zachowania, potrafisz odczytać jego zamiary, jego grę. Grając nawet z najlepszym swoim kolegą w domu, sklepie czy w innym miejscu, w pewnym czasie sprowadzasz się do grania z przeciwnikiem, zamiast ogrywania sposobu gry przeciwko danej talii. Minusem gry na MtGO jest często inne meta niż w rzeczywistości, mniejsza możliwość rozgrywania wielu meczów na wysokim poziomie oraz czasami gra z bardzo losowymi taliami/graczami. Kiedyś twierdziłem, iż nie zrezygnuję z kart papierowych, od bardzo dawna namawiam stale innych do gry online, ale NA MtGO – nie jakieś coaktrice, appernitce, mws czy inne tego podobne programy. To było ok, gdy nie było żadnej alternatywy. MtGO zrzesza największą ilość graczy, ma algorytm dobry lub zły, ale jest na pewno bardziej kompleksowy i dopracowany niż wszystkie CTRL+S w darmowych programach… Usłyszę jedno – MtGO jest płatne. Według mnie to najlepszy argument, żeby grać za  jego pośrednictwem. Polecam MtGO każdemu, kto może sobie poświęcić kilka godzin na grę, ale prawdziwą zaangażowaną grę. Po pierwsze podchodzisz do tego na poważnie, chcesz grać, przykładasz się, błędy są kosztowne. Cockatricy mogą kończyć się disconnectem bez bólu, bo mama woła na obiad. Idź poćwicz na takich programach i zapraszam na kilkugodzinny turniej. Ciekawe jak poradzisz sobie z zaangażowaniem, stresem i swoimi ambicjami – przecież testowałeś. Kolejnym argumentem za MtGO jest obecnie zmiana regulaminu gry oraz zasad zaproszeń lub bonusów na turnieje. Ograniczone zostały sloty PTQ, a GPT zaczynają wypadać blado. Magic jest  ograniczany stopniowo, promowana jest Ameryka oraz bezsprzecznie Channel Fireball. Może niektórzy z was zwrócili uwagę, że chyba pierwszy raz w historii zdarzyło się, że na głównej stronie oprawy eventu nie pojawiło się zdjęcie graczy z TOP8 ani zdjęcie panoramy miejsca gry, tylko 4 dumnych przedstawicieli teamu CFB? Jako naoczny świadek mogłem zaobserwować omawiane zjawisko podczas meczu Josha Utter-Leytona vs Yuuya Watanabe. Podczas tego feature, gdy wszyscy inni gracze i widzowie byli ustawieni za bramkami, dwóch komentatorów wizardów BDM oraz blondyn stali wraz z Conleyem Woodsem oraz Juzą/Nakamurą/LSV i żartowali sobie zaraz obok JU-L. Brak promocji?

Wracając do samego dwutygodniowego wyjazdu na, mogę wymienić kolejny błąd, który wpłynął na uzyskany wynik – złe przygotowanie.

MŚ rozgrywane są w trzech formatach, będąc dobrym w T2, planem minimum było uzyskanie wyniku 4-2, jednak wierzyłem również w 5-1, szczególnie w momencie, gdy szedłem 2-0. Na tym etapie uznałem, że 4-2 jest pewne. Niestety, skończyłem 3-3, co spowodowało u mnie kolejny negatywny skutek – brak wiary we własne możliwości. 3-3 uzyskane po starcie z 2-0, poprzedni nieudany magicowo weekend w San Diego, to wszystko zadziałało destrukcyjnie. Można zauważyć efekt domina. Ponieważ byłem źle przygotowany do draftów, przestałem wierzyć w osiągnięcie dobrego wyniku po swoistej klęsce w formacie, do którego byłem najlepiej przygotowany. Nie skończyłem jednak 0-6 czy 1-5, obeszło się więc bez totalnej kompromitacji – jedynie na zawodzie z powodu własnych ambicji i utraconych szans. Standard był najważniejszym formatem, rozpoczynał ustawienie graczy w dalszych rozgrywkach. Mój wynik był średni i wśród średnich zostałem do samego końca. Dodatkowo w formacie Standard rozgrywane były play offs, co jest kolejnym dowodem na to, iż był to najważniejszy format weekendu.

Nie zgodzę się z tłumaczeniem osiągnięcia słabego wyniku, ponieważ ktoś nie lubi T2 albo to nie jego format. Po pierwsze nie poszło, z prostego powodu – złego przygotowania lub popełniania błędów. Dodatkowo, nie lubię T2, nie gram tego, to nie moje klimaty – wytłumaczenie po turnieju rangi Worlds – seriously? Na tym poziomie rozgrywek, popełnianie błędów jest w 90% przypadków powodem przegranych pojedynków. Los naprawdę ma tu znaczenie drugorzędne. Flood, mulligan, screw – > spotkałem niejednokrotnie wśród 22 rund tego weekendu i przyznam, że przegrana z Martinem Juzą po resecie sytuacji na boardzie z jednej strony związana była z dobraniem w 9 kartach 6 landów, delvera i dwóch mana leaków. Z drugiej jednak strony, po przeforsowanym sweepie, to mój przeciwnik miał dużo większą szansę na wygranie gry z uwagi na dużo lepszy MU.  Dodatkowo to był dla mnie przymusowy reset stołu, do którego dopuściłem właśnie po błędnym oszacowaniu sytuacji + nie ograniu tego MU. Podsumowując, każdy powinien wziąć pod uwagę z jakiego powodu przegrał swoje gry i wyciągnąć z tego wnioski. Usprawiedliwianie się czynnikami niezależnymi od Ciebie czy też zwalanie na los, pozostawi Cie w tym samym miejscu, bez żadnego rozwoju. Czy uważam siebie za źle przygotowanego? W pewnym sensie na pewno. Przede wszystkim – złamałem nogę, a moja mobilność była mocno utrudniona. Testowanie przed wejściem ISD nie miało najmniejszego sensu. Gdy ISD wchodził rozpoczynałem leżakowanie. Udało mi się jedynie zagrać casualowego drafta w KFC na pl. Konstytucji dzięki Szafie, od którego dostałem invite’a. Problem nastąpił przy schodach w tym KFC, których pokonanie o kulach było nie lada problemem. Cóż ta przygoda na długo powstrzymała mnie od jakichkolwiek prób wychodzenia z domu. A propos – mieszkam na IVp bez windy. Zostało MTGO, na które ISD wszedł trochę później i można powiedzieć, że byłem zmuszony czekać. Ściągnąłem nawet cockratrice, ale nie byłem w stanie na nim grać. T2 grałem online bardzo długo. Udało mi się testować UB Control, UWB Flare, UW planeswalker, WWu Human, RG Ramp, WGr Ramp, RDW oraz MonoU Illusions. Jeżeli chodzi o te ostanie, pamiętam gdy deck wypłynął i grał nim na jakimś Premier Evencie chyba Smann.  Strasznie spodobał mi się zamysł jego tempa, Gut Shotów, Dismemberów oraz Snagów. Odszukałem pierwszą wersję z SCG i pół żartem, pół serio wskazałem Pawłowi Pędrakowskiemu. Trochę się obawiałem opinii Pawła odnośnie pomysłu gry fun deckiem, jednak finalnie okazało się, że prawie wszyscy wybraliśmy tę konstrukcję.

Kontrole z niebieskim były bardzo dobre, Think Twice, Nephalia Drownyard, Snapcaster Mage, Forbidden Alchemy, Consecrated Sphinx. Jednak w testingu okazywało się problematycznym wygrywanie z Moorland Hauntem, Honor of the Pure albo jakimś bardzo soczystym rozdaniem, bardzo popularnego decku – UW Humans. Tutaj na pewno duży błąd krótkiego testowania czarnych Curse’ów, które w tej chwili są jedną z pierwszych kart, które wsadzamy do kontroli posługujących się czarnym kolorem. GP Hiroshima namieszała dużo w meta. Pojawiły się GW Tokeny Juzy i UB miało jeszcze większy kłopot z wygrywaniem. Kontrole odpadły dosyć szybko, również z powodu konieczności grania uciążliwych mirrorów, które trzeba byłoby szybko wygrywać i bardzo kontrolować czas. Udało mi się również zagrać kilka gier RDW i muszę przyznać, że długo to był jeden z moich top decków. Ponieważ na początku testów z Pawłem vs Esper Flare dostawałem cykliczne baty, pojechałem z myślą o grze UW Humans. Testing do T2 był ok, zagrałem wiele gier, poznałem meta. Najwięcej meczów zagrałem jednak ludźmi, a do turnieju przystąpiłem z mono U. To ten maleńki minusik. Nieźle czułem się tym deckiem, udawało mi się podejmować słuszne decyzje o agresywnych mulliganach. Był to strasznie złożony deck. Bardzo jednak przyjemny w graniu. Obawiałem się głównie mirrorów, co okazało się bardzo słuszne. Przegrałem dwie rundy właśnie z tym deckiem i muszę przyznać, że to były strasznie złe gry w moim wykonaniu. Przegrałem z mistrzami: Ukrainy (yc na MTGO) oraz Hiszpanii (Calafell). Obaj grali lepiej niż ja, w obu grach skupiałem się na zabijaniu zagrożeń, często używałem Dismemberów, Gut Shotów i Gitaxian Probe, samodzielnie pomagając przeciwnikowi. Zadawałem sobie dużo obrażeń i przeciwnicy mieli ułatwione zadania. Dziś wiem, że plan na mirror jest trochę inny. Grając G2 z Calafelem, zobaczyłem u niego jakąś niesamowitą rękę z jednym Islandem Ponder, Delver, Bear, Image Lord, Snapcaster Mage. Po trzech turach, wyeliminowania Delvera, Beara i skontrowani Pondera zagrałem kolejnego Probe’a i zobaczyłem dokładnie te same karty. Doszedł mu Bear i Ponder, ja jednak byłem już trochę out of fuel i miałem 12 życia. Te mirrory potem mnie nie prześladowały. Zagrałem z UR Delverem i U Illusions w rozgrywkach teamowych, gdzie już sobie poradziłem. Gra z UR Delverem pamiętam, że niesamowicie mnie zdenerwowała. G1 była bardzo close, kontrolowałem grę do samego końca gdzie miałem bodajże 4 życia, Mana Leak’a i/albo Vapor Snaga, a gość miał: Chandra’s Phoenix i 2x Mana Leaka w ręku. Wydaje mi się, że do tego momentu gry rzuciłem 2x Gitaxian Probe i cały czas miałem rewelacyjny pomysł na ten wyścig. Gość of the top wyciągnął Chandra’s Phoenix, na którego nie mogłem nic poradzić. Nie pamiętam co się tam dokładnie działo i dlaczego to akurat Feniks tak mnie zabolał, przecież spalanie też mnie zabijało. Jest szansa, że to działo się w G2 kiedy miałem Misstep’a bądź Negate’a. Z drugiej strony jestem niemal pewien jego dwóch Mana Leaków, które mocno lockowały sytuację. Dwie następne pokazały dlaczego Iluzje były stabilniejsze od UR Delvera.

W części T2, grałem z UB Control, UW Blade, 2x mirror, Tempered Steel i deckiem, którego nie pamiętam. W części teamowej było to UW Control, mono U Ilusions, UR Delver i UBW Flare. W teamie udało mi się pokonać trzy z czterech decków oraz zremisować z flarą. Tutaj jestem pewny, że mogłem zagrać trochę lepiej. Grę trochę zastopował Phantasmal Image w Sphinxa mojego przeciwnika. Trochę czasu zajęło mi wytłumaczenie przeciwnikowi jak działają trigerry dwóch Sfinksów oraz sam ich resolve. W czasie terminacji, mogłem próbować go zabijać, ale sędzia sprzedał nam info, że mamy tylko 5 tur. Jak się okazało kilka rund później – w rozgrywkach teamowych, było 7 rund terminacji (dzięki, czemu Pędrak wygrał Twinem z UK). Do ciekawych gier z T2 mogę zaliczyć mecz z UW Blade i filipISDkiego oszusta Blade, oraz mecz z Martinem Juzą i jego Tempered Steelem, który wtopiłem na własne życzenie. Mecz z UW był niezbyt interesujący z perspektywy gry. Dostawałem w G1 ogromny wcisk dwoma Nexusami z dwoma Swordami of Feast and Famine. Nie mogłem blokować, ponieważ cała moja armia chodziła po ziemi, a Moorland Haunt był nieaktywny. W ostatniej turze przeciwnika, po ataku spadłem na 9 poison counterów (miałem chyba też 4 życia). Przeciwnik twardo (błędnie) zaequipował w dwa miecze Snapcastera, czyniąc go chłopem 6/5, który zabijał każdego mojego stwora. W swojej turze zagrałem Lord of the Unreal, gdy na stole miałem 2x Snapcastera, Phantasmal Image (Snap), Phantasmal Bear, a przeciwnik 7 życia. Dodatkowo mój przeciwnik miał możliwość bloku za pomocą Nexusa. Sytuacja z mojej perspektywy wyglądała tak: żeby przeżyć gość musi blokować Nexusem, który mu zginie, oraz Snapcasterem, który zabije mi potwora, dając paliwo pod Moorland Haunta. W ten sposób miałem chumpblockera na Nexusa z mieczem i zabijałem drugiego Nexusa. Mój przeciwnik liczył to wszystko 5 minut, tańczył tym nexusem, co ma zblokować, chciał blokować Snapcasterem, zmieniał decyzje, aż wreszcie skończył bloki. Zablokował tylko Inkmoth Nexusem Phantasmal Beara. Ja zadałem magiczne pytanie, czy to jego finalna decyzja, i po twierdzącej odpowiedzi powiedziałem OK. Chłopak odłożył Nexusa do grobu, wziął długopis i już chciał odpisywać życie, mówiąc, że jest na 1. Ja oczywiście wiedziałem, co się stało, ponieważ Phantasmal Image, który był Snapcasterem, w jego oczach był gościem 2/1, a nie tak jak było w rzeczywistości 3/2 dzięki Lord of the Unreal. Sprostowałem go i powiedziałem, że oberwał za 7 i zginął. Tu oczywiście na stół wrócił Nexus z grobu i nasz stolik wypełniła aura niewiedzy, zakłopotania i chęć powtórzenia bloków – bo przecież on nie wiedział. Jak zapewnie się domyślacie, zawołałem sędziego, gdyż takie wałki na Worldsach nie przejdą. Opisałem całą tą złożoną sytuację sędziemu, mój przeciwnik się nie zgadzał i kłamał w żywe oczy. Jednak sędzia był skłonny uwierzyć mnie, a gdy mój przeciwnik to zauważył i zrozumiał – szybko złożył karty i powiedział „Dobra, skoro tak chcesz wygrać, to nie traćmy czasu”. To zachowanie tylko dowiodło mojej racji, a po zakończonym meczu na mojego przeciwnika czekał Head Judge. Znowu opisałem sytuację, wyciągnąłem z talii elementy układanki, żeby zobrazować wszystko. HJ mnie wysłuchał i kazał odejść. Wydaje mi się, że gość się wykręcił z tej sytuacji bez DQ, ponieważ wygrał następną rundę. Ale przyciąć mnie chciał na bank i wszystko byłoby wiadome, gdybym tylko zezwolił mu na napisanie jedynki na swojej liście żyć, a nie formalnie chciał od razu sprostować nieprawidłowość w grze.

Mecz z Juzą zaczął się od wygrania gry 1, kiedy to w turze zero skontrowałem Glint Hawka za pomocą Gut Shota w Memnite’a. Warto dodać, że sprawdziłem rękę Juzy Probem i widziałem Vault Skirge. Dalej już poszło ok., dograł mi 2 Tempered Steele do Skirge i próbował się ścigać, ale bez dodatkowych dwóch stworów z tury pierwszej nie mógł wygrać. W G2 można, powiedzieć, że sodówka uderzyła mi do głowy. Miałem bardzo dużo dobrych odpowiedzi na ręku, ale przyjąłem 3t Championa z Moxa + Dispatcha we flipniętego Delvera. Gdybym zagrał spokojniej, zamiast 1turowego misia poczekał ze Steel Sabotage, gra potoczyłaby się inaczej. Ja jednak zaatakowałem Misiem, dostałem blok na Championa i musiałem poświęcić całą rękę na zresetowanie stołu. Zabiłem Pesta Gut Shotem, wróciłem na rękę Memnite’a i tak pozbyłem się Championa. Nastąpiła kilka tur wzajemnych pustych drawów, jednak na korzyść mojego przeciwnika. Pozbyłem się tempa, on dobrał trzeci artefakt i dzięki moxowi zaczął tworzyć tokeny z Moorland Haunta. Gdybym zagrał wolniej i skontrował Championa, mógłbym wyeliminować Metalcraft w odpowiedzi na Dispatcha (Gut Shot) i wygrać grę Delverem. Gra trzecia to mój przeciętny keep i typowy Tempered Steel draw u Juzy. 

Drugiego dnia rozgrywane były mecze w formacie booster draft 3x ISD. Na wstępie napisałem, iż nie jestem graczem limtied. To prawda, nie jestem nim wcale. Mój testing był dużo słabszy od tego w T2. Zagrałem kilkanaście draftów 8-4 na MTGO, przegrywając większość z nich, osiągając zaledwie kilka splitów. Sytuacja w tej materii jest natomiast odwrotna, negatywne wyniki wpłynęły na zwiększenie motywacji i dopracowanie powodu, dla którego ciągle przegrywam. Spróbowałem wyciągnąć wnioski ze wszystkich przegranych. Starałem się zwrócić uwagę, czemu przegrywam przez screw, kiedy przez flood, jaki jest casting cost zaklęć. Wyciągnąć średnie, pierwiastki, całki. Częściej i bardziej trafnie czytałem sygnały innych graczy płynące z puszczanych przez nich kart oraz zwracałem dużą uwagę na synergię kolorów. To wszystko i ogólne poczucie zbliżających się MŚ doprowadziły mnie do ogromnego zmęczenia oraz chęci osiągnięcia czegoś za wszelką cenę. Ten tilt wpłynął najbardziej negatywnie na moje próby draftowania, czyniąc je wyrzucaniem pieniędzy do śmieci. Przestałem być skupiony i mimo, że wiedziałem, co się powinno robić, co jest OK, co nie jest, przegrywałem wszystko. Dopiero rozmowa z innymi graczami z wyjazdu, dużo lepszymi w limited, doprowadziła mnie do momentu, kiedy wiedziałem, że muszę opierać się na szczęściu. Umiejętności nie miałem, moje testy były błędne, a czasu nie dało się cofnąć. Musiałem liczyć na szczęście w postaci mega paczek oraz słusznych wyborów picków. Na mega przemyślane decki jak np. jeden Davida Ochoi nie miałem co liczyć. Osiągnąłem wynik 3-3, co uważam za ogólnie drobny sukces. Sposób jednak, w jaki przegrałem 5 oraz 6 rundę, po raz kolejny każe mi jednak trochę narzekać. Uważałem, że mam dużo lepszy deck niż w drafcie pierwszym, w którym poszedłem 2-1. Dodatkowo po meczu z Nakamurą, w którym udało mi się wygrać 2-0, wykręcenie 1-1 na tym podzie wydawało się realne. Co prawda Nakamura może narzekać na drawy, gdzie w 2 grze zatrzymał się na dwóch forestach, z drugiej strony jednak keeepował rękę 2 Foresty, 1 Pilgrim oraz Naturalize będąc na play grając WG agro vs UR millstone (3 curse). Ja jednak miałem Geistflame w jego Pilgrima w pierwszej turze i wystarczyło to, do ogromnego spowolnienia jego talii. Finalnie nie pozwalając mu osiągnąć jakiejkolwiek przewagi. Wynik 3-3 w limited, uważam za przeciętny, średni, zły – jestem zawiedziony przegraniem zarówno piątej jak i szóstej rundy.  Po części jest to ściśle związane z archetypem jaki forsowałem. Drugą stroną medalu jest po raz kolejny fakt, iż zabrakło naprawdę niewiele do osiągnięcia 2-1. Dwa razy forsowałem archetyp UR Mill i nie żałuję – w ostatniej rundzie draftów zagrałem z mono B, który miał 2 demony i 2 Unburial Rites, ale nie to mnie zabiło. Dwa razy dostałem screw i mimo rewelacyjnej ręki w g3, nigdy nie zobaczyłem 4 landa (zaczynając z trzema na ręku). No cóż zdarza się.

 Modern, rozgrywany ostatniego dnia był wielką niewiadomą dla każdego, chyba, zawodnika. Nawet najlepsze teamy, które przygotowały Punishing Fire 4c blue gifts control nie wiedziały czego się spodziewać. Ostatni dzień był wielką loterią dla wszystkich. Zasłyszane teksty o tym, iż format jest nudny i zdominowany przez ZOO uważam za bardzo nieprzemyślane stwierdzenia. Wiadomym było, iż metagame będzie tworzył Splinter Twin, Zoo, Affinity – może UR Grape-Swath. Każda inna konstrukcja, była Rogue, nawet UWB Esper Control. Wymienione przeze mnie 3 decki były bardzo łatwe do zbudowania (koszt, dostępność kart, powiązanie z poprzednimi formatami, występowanie tych archetypów na PT Philly) oraz dostępność decklist z poprzedniego PT. Graczom zabrakło czasu na wymyślenie nowego decku, poświęcając czas na przygotowanie się do ważniejszych formatów: T2 oraz limited. Moim zdaniem Modern był martwy. To samo zdanie usłyszałem od Yuuyi Watanabe w San Diego, grając side event w Modernie, powiedział iż, jego deck powstał 30 minut przed turniejem. Nikt tego nie testował. To był trzeci format.  Ważniejsze były pierwsze dwa, które ustawiały grę trzeciego dnia. Z tego powodu uważam, że 15% meta, jaki stanowiły decki typu ZOO było oczywistym założeniem, które nikogo nie powinno dziwić (zbanowanie kart do kontroli oraz do bardzo szybkich kombo decków). Wśród tych 15 % znajdowało się naprawdę wiele różnych archetypów jednej talii. 5c Zoo, 4c zoo, Tribal Flames maindeck, Snapcaster Tribal flames, Bant Zoo, Naya Zoo. Naprawdę wariacji było bez liku, ponieważ ten deck potrafi wykorzystać dzięki rozbudowanemu mana base praktycznie każdy kolor. W teorii powinien bić Affinity Fling oraz Erayo Affinity, dlatego tego archetypu było mniej. Splinter twin decki, nie bez powodu na trzecim miejscu – po prostu się zacinały, po banach draw kart, nie nadążały za resztą formatu oraz nie radziły sobie z wielkim hate’em. Trzeba podkreślić, że bardzo dużo decków typu ZOO osiągnęło wynik przeciętny, wiele 4-2, grały one głównie na niższych stolikach. Sam ugrałem 4-2, z którego byłem bardzo zadowolony, ponieważ deck był kiepski. Deck build był niedopracowany, sideboard nieodpowiedni, deck samograj, niewiele interakcji ani decyzji gracza. Zdarzyło mi się wygrać z bardzo silnymi układami na dwóch landach (np. vs affinity), zdarzyło mi się również nie brać udziału w grze – UR Swath, czy też Jund (Tommy Ashton 5-1) co było bardzo nieprzyjemne. Jund mojego przeciwnika, po prostu nie dał mi żadnych szans.

Grając dwukrotnie z affinity miałem raczej więcej szczęścia, gdyż deck w przekroju 6 gier obu meczów kręcił się dużo gorzej niż talie moich przeciwników. Pierwsza runda vs Erayo Affinity, to Path to Exile we flipowanego Erayo (z dwóch Moxów i Toptera) w g1 i koniec paliwa u mojego przeciwnika. Gra druga to szybki Flip Erayo oraz Champion z Platingiem. W trzeciej grze mimo Flipa Erayo udało mi się dobierać dzięki Dark Confidantowi same dobre karty (Helix, Lightning Bolt, Qasali Pridmage, Loam Lion, Wild Nacatl, Tarmogoyfy) tak, że swobodnie mogłem pozwolić sobie na kontrowanie pierwszego czaru. W innej grze z affinity, kilka tur byłem pod flingiem przeciwnika, ktorego nie dobrał. I mimo, że w teorii miałem okropnie wiele point removalu (Bolt, Helix, Path, Pridemage, Ancient Grudge, Tribal Flames), to wcale nie było tak słodko w tym MU. Gry z kombo deckami też pamiętam nieźle, ponieważ dzień wcześniej postanowiłem wyjąć Trapy z sideboardu. Grając z jednym, w dwóch grach niczego nie zrobiłem, mimo że wygrywałem 1-0 dzięki GL u mojego przeciwnika. Innym razem z kombo deckiem zostałem na 1 po grapeshocie. Deck słaby i nie w moim stylu. Udało się zrobić top200 i uciułać 1 pro point. Zabrakło jednej wygranej do kasy, którą zrobił Paweł Pędrakowski. Tę wisienkę na torcie mogło łatwo przesłonić zgubienie przez niego plecaka z całą zawartością. Jednak w USA wszystko się kończy Happy Endem: plecak po krótkiej panice znalazł się tam gdzie powinien, a my odeszliśmy w stronę zachodzącego… supermarketu. Czekając na bus spotkaliśmy jeszcze amerykańskiego prosa Michaela Jacoba, opierającego się głową o jakiś słup czy latarnię. Zdecydowanie chłopak był przybity swoim rezultatem i nie miał siły stać na nogach. Wyglądało to iście zabawnie.

Dzięki całej ekipie za spędzony czas i dobrą zabawę. Pozdrowienia dla Czerego, braci Pędrakowskich, Ciśnienia i Kopcia. Co prawda żaden z nas nie przywiózł pucharu, ale na pamiątkę zostają nam laczki maściowego prosa!

galeria jest również dostępna na naszej fanstronie facebookowej, gdzie jest łatwiejsze przeglądanie i komentowanie fotek :)

 

Pozdrawiam,

– Figar

Komentarze

Psychatog.pl

nie kopiuj : (