Kolejny weekend

Kolejny weekend, kolejne PTQ. Tym razem postanowiłem wybrać się do Manchesteru, by spróbować swoich sił, czując niedosyt po 11-tym miejscu w Dundee. Planowałem również wybrać się do Sheffield, by zagrać w tamtejszym PTQ, ale byłoby z tym bardzo dużo zachodu, nie wspominając, że sam wyjazd byłby kosmicznie drogi, więc musiałem sobie odpuścić i postanowiłem skupić się na wyprawie do Manchesteru.

 

 

Okazało się, że dotarcie na turniej odegrało pewne znaczenie w późniejszej grze, dlatego parę słów postanowiłem temu poświęcić. Otóż wybrałem autobus, który wyruszał z miasteczka, w którym mieszkam parę minut po 2 w nocy co oznaczało mało snu noc wcześniej i generalne rozregulowanie organizmu, ale to była jedna z niewielu opcji, by dostać się na miejsce na czas, nie robiąc mega dziury w portfelu tuż przed świętami. Dojechałem na tyle wcześnie, że spokojnie mogłem znaleźć miejsce turnieju oraz skoczyć na jakieś śniadanie/kawę. Turniej odbywał się w samym centrum tej naprawdę fajnej metropolii i dosłownie rzut beretem od sklepu, który był organizatorem, co logistycznie było na duży plus. Co do samego hotelu i miejsca gry – cóż, hotel jak hotel, ale o co chodzi z tym by magicowców zamykać w dużych pomieszczeniach w piwnicy bez okien? Sama sala skojarzyła mi się odrobinę z Mistrzostwami Polski sprzed paru lat, co przyniosło trochę miłych wspomnień, ale dość rozczulania się – przejdźmy do samego turnieju.

Tym razem nie spodziewałem się aż tak dużej ilości osób jaka była w Dundee (100) oraz w Sheffield (120+), przede wszystkim z powodu niedziałającego maila, który został umieszczony na oficjalnej stronie Wizardów, więc jeśli ktoś w taki sposób szukał szczegółowych informacji na temat turnieju to skontaktowanie się z organizatorami było niemalże niemożliwe. Udało mi się znaleźć opis turnieju/eventu na facebooku, ale i tam nie było zbyt wiele informacji, które mogły być przydatne oraz ku memu zaskoczeniu tylko około 40 osób potwierdziło swoją chęć uczestnictwa. Wiem, wiem to tylko facebook i nie powinno się do niego podchodzić jako wyznacznika ilości graczy, ale jako iż był on w miarę adekwatny w stosunku do wcześniej wspomnianych PTQ sądziłem, że i tym razem będzie to dobra liczba. Byłem w błędzie. Pojawiło się dość dużo osób i sędzia oznajmił przed otwarciem paczek, że mamy 135 graczy i 8 rund przed sobą.

Wspomniałem o otwieraniu boosterów – tym razem niestety organizatorzy nie pokusili się, by samemu spisać zestawy i po prostu przekazać je graczom, oszczędzając nie tylko sobie odrobinę czasu, ale i kłopotu w dniu turnieju, gdyż zawsze znajdzie się ktoś kto nie podoła temu zadaniu, mając na to 20 min. Oczywiście pech chciał, że ‘kolega’ siedzący przede mną był jedną z tych osób. Spisałem swój zestaw, sprawdziłem dwukrotnie po tym jak ułożyłem go alfabetycznie i przygotowałem do podania osobie siedzącej naprzeciw mnie by go sprawdziła, kiedy właśnie zostaliśmy o to poproszeni. Niestety tej osobie zabrało samo spisanie zestawu dobre 18 min spośród wspomnianych 20, które mieliśmy na całość, po czym podał mi zestaw, który nie był poukładany alfabetycznie, nie mówiąc nic o kolorach itepe itede. No nic – pomyślałem sobie i pomogłem nieogarniętemu graczowi. Parę słów o zestawie, który miałem okazję spisać: nie zadziwił mnie w żaden sposób, było w nim parę fajnych bomb jak Desecration Demon czy mag z biało-zielonej gildii, ale generalnie cieszyłem się, że mogę go podać dalej nie przykładając większej uwagi co można by z tego sklecić. Przyszedł czas na otrzymanie mojego zestawu, który jak to bywa przy moim szczęściu nie był ułożony alfabetycznie, przez co straciłem parę chwil przy sprawdzaniu czy jest on dobrze spisany, następnie zacząłem bawić się w składanie.

 

Pool zdecydowanie interesujący, ale sam nie wiedziałem jak go ugryźć i co tak naprawdę z nim zrobić. Rozłożyłem wszystko na kolory i nie wiedzieć czemu odrzuciłem od razu czerń, co sprawiło, że czerwień mimo iż dobra była zbyt płytka i zostałem przy pozostałych kolorach. Mogłem iść w strategię GW populate, ale bez guildmage’a sądziłem, że lepiej będzie spróbować zrobić solidny midrange WGu deck i oto lista jaką wybrałem (z którą notabene wciąż się kłócę w myślach…):

Gdy tylko spisałem ten deck coś mnie tknęło by raz jeszcze przejrzeć wszystko, a zwłaszcza karty, które odrzuciłem aby na świeżo ocenić raz jeszcze. Gdy to zrobiłem sędzia krzyknął, że zostało nam już tylko 3 min, co jak się okazało nie było wystarczającą ilością czasu by zmienić deck. Dopiero wtedy zauważyłem jak agresywny Grull mam przed sobą splashując czerń nie tyle dla czarnych, co multikolorowych kart jak: Auger Spree, Rakdos Keyrune, Hellhole Flailer oraz Spawn of Rix Maadi. Niestety było już za późno na zmianę kompletnie decku i z tą zagwozdką w głowie, dlaczego nie zauważyłem tego jestem do teraz. Może to zmęczenie, brak snu i wybicie z rytmu sprawiło, że nie dostrzegłem oczywistego, agresywnego i dość mocnego decku. Ciężko mi powiedzieć dlaczego dokonałem tego wyboru, ale złożyłem w międzyczasie drugi deck by zmieniać go między rundami. Oto spis drugiego tworu:

…oraz ten fragment mojego decku ‘numer 1’

1 Transguild Promenage
1 Giant Growth
1 Deadbridge Goliath
1 Towering Indrik
2 Axebane Guardian
2 Centaur’s Herald

 

Runda 1 – Jund

Pierwsza gry była dość dziwna – dlaczego? – bo mój niejako niezbyt szybki deck zdołał wygrać wyścig z Pack Rat (swoją drogą uważam, że ta karta jest delikatnie zgięta w limited zwłaszcza lądując turn 2), które mój oponent postanowił zagrać dopiero turn 5 (nie jestem pewien czy bał się removalu, czy dopiero dobrał szczury), tak czy inaczej udało mi się wygrać wyścig a all star tej gry był Giant Growth pozwalający mi grać dokoła Augrur Spree oraz Annihilating Fire, które jak się okazało mój przeciwnik miał w ręce.

Druga gra nie była już tak uczciwa niestety i dość szybko przyparł mnie do muru zakładając Pursuit of Flight w trzeciej turze na latającego impa z life gainem a ja utknąwszy na 4 landach nie byłem w stanie w czasie wyjść z tej sytuacji.

Między tymi dwiema grami zastanawiałem się czy nie wrzucić Keening Apparition, ale zobaczyłem tylko jedno Persuit of Flight przez poprzednie dwie gry, więc odpuściłem sobie pomysł, tak samo nie chciałem zmieniać decku sądząc, że stalując ziemię wielkimi stworami i doprowadzając do mid/late game’u będzie to na plus dla mnie. Opponent rozpoczął od turn 2 Rakdos Shread Freak (swoją drogą w każdej grze siadał on właśnie w drugiej turze), ale nie przejąłem się tym za bardzo. Zagrałem ściankę dającą manę i oddałem turę do niego. On dogrywa Pursuit of Flight i jazda – cóż, no blocks z mojej strony, dobieram, dogrywam land i wstawiam Armory Guard nie martwiąc się już jego stworem. Mój oponent zagrywa mi Stab Wound i oddaje turę – wiedziałem, że będzie nieciekawie, ale grałem dalej. W następnej turze dostałem kolejną ranę na drugą postać co było już zbyt wiele – udało mi się usunąć jednego stwora z mojej strony stołu, co dało mi realną szanse na to by jeszcze coś pograć. Oponent z końcem mojej tury: ‘Electricery you!’ – z mojej strony zdziwienie po czym koleś łapie za swoją kartę i zaczyna się sam z siebie śmiać po czym wymierza go w mojego 0/3 Guardiana i gramy dalej. Niestety w swojej zagrywa Annihilating Fire we mnie, co nie pozostawia mi żadnej opcji by ogarnąć ostatniego Stab Wound’a i przegrywam niestety czując niedosyt, bo koleś wybitny nie był, ale cóż nie zamierzałem się poddawać gdy miałem przed sobą jeszcze 7 rund…

0 – 1

 

Runda 2 – Wur

Opponent wygrywa die roll i zaczynamy grę, która była dość ciekawa muszę przyznać. Wszystkie jego postacie latały i atakowały mnie do momentu gdy wstawiłem Skymarc Roc a później dograłem Sphinx’a i czekałem na to by zebrać masę krytyczną, by zabić jednym atakiem używając Blustersquall. Miałem około 17 obrażeń w stole i postanowiłem zaatakować go Sphinx’em aby zobaczyć co zrobi – nie miał dobrych blocków mimo 6 lataczy z jego strony i czułem się całkiem ok wymieniając 3 for 1 bądź niszcząc go używając Dramatic Resque. Widziałem też, że i on szykuje się na ‘dużą turę’ ze swojej strony, więc sądziłem, że mając Blustersquall w ręcę jestem na tyle bezpieczny, że mogę go skusić do tego by dokonał jakiegoś kroku w stronę wygranej albo przegrał w następnej turze. Tak jak się spodziewałem miał plan, a tymże planem był Overload Teleportal’u – ta karta jest naprawdę dobra, ale na moje szczęście mój odpowiednik był jeszcze lepszy i pozwoliłem mu na to, po czym w beggining of combat użyłem Overload’a mojej karty – oponent się złożył.

Druga gra – oponent Mulligan do 5 ja zaś do 6-ciu i zatrzymałem rękę z jednym landem, ale mając ścianki oraz inne karty, które sprawiały, że gdybym w najbliższych 4-5 turach dobrał dwa dowolne landy spokojnie wygrałbym tą grę, niestety przez 8 tur nie zobaczyłem drugiego landu co sprawiło, że mam wrażenie, iż mogła to być zła decyzja, ale cóż – człowiek uczy się na błędach, więc nadszedł czas na trzecią grę.

Tym razem ja zaczynałem i przeleciałem nad nim po Mulliganie z jego strony. Deck działał naprawdę dobrze, Skymarc Roc plus Keyrune cały czas go atakowały zmuszając do trade’ów w których Common Bond i G. Growth odrobinę mi pomogły i nie był w stanie nic zrobić zwłaszcza, że jego deck nie posiadał solidnego removal’u.

1 – 1

 

Runda 3 – UWR Sick pool

Pierwsza gra – oponent wygrywa rzut kostką i rozpoczynamy. W swojej 5tej turze wstawia mi Chemister’a i już zaczyna robić się fajnie – udało mi się go ściągnąć, ale zdążył już go użyć dwukrotnie, więc 4 za 2 nie było dobrą wymianą, ale cóż – musiałem jakoś z tym żyć. Potem jakby nigdy nic zagrywa Jace’a – wszystko pięknie, wszystko ładnie i z nim udało mi się jakoś poradzić, więc by było odrobinę bardziej uczciwie koleś zagrywa Chaos Imps i tak od niechcenia używa Doorkeeper’a mieląc mi Sphinx’a (zostawię to bez komentarza). Gra stabilizuje się na tyle, że jestem w stanie go naciskać wciąż, ale cóż mój oponent robi – po prostu zagrywa Mizium Mortars w opcji Overload czyszcząc mój cały stół co sprawia, że parę tur później nie ma już żadnych punktów życia na mojej kostce.

Czas na drugą grę – pomyślałem sobie, że skoro nie możesz wygrać z power level’em jego bomb to mogę chociaż spróbować się pościgać i go zaskoczyć dlatego też zmieniłem deck sądząc, że druga wersja będzie o wiele lepsza na tego właśnie przeciwnika i jego talię. Nie pomyliłem się – deck przyparł go do muru i atakowałem go dogrywając to coraz większe postacie i w końcu skończyły mu się odpowiedzi i przegrał tą grę.

No to game 3 przed nami z niewielką ilością czasu na zegarku, ale wystarczającą by skończyć tą grę, mimo tego pogoniłem trochę przeciwnika bo jego ‘thinking phase’ wydawały się odrobinę za długie. Koleś bierze Mulligana i jazda. On zajęty jest zagrywaniem Doorkeeper’ów gdy ja zagrałem swoją ściankę w 3ciej turze w postaci Axebane Guardian’a zaś w następnej grałem Hellhole Flailer z counter’kiem i oddałem turę. Opponent zajął się dobieraniem z Inspiracji i tym podobnymi akacjami a ja narzuciłem Pursuit of Flight na mojego kolesia, atak i „Before blockers I will give my guy flying!” spotkało się ze skrzywioną miną ze strony oponenta. Plan był taki by w następnej turze zrobić to samo z tym, że przy pomocy Giant Growth’a zabić oponenta atakując za 9 i odpalając kolesia mu w twarz. Niestety on dograł Chaos Imps i plan w pizdu i wylądował. On na 14 życiach blokuje mój atak, więc bronie swojej postaci Growth’em i dogrywam jakąś kreaturę (w tej chwili nie pamiętam co to było mówiąc szczerze). On jakby tego było mało zagrywa mi spokojnie Isperi’e i daje grać (tak, kolejna bomba). Wiedziałem, że muszę się jakoś pozbyć tej kreatury inaczej nie będę w stanie go atakować sensownie, więc suicide attack i Spawn w stół. On jakby tego było jeszcze mało dogrywa kolesia 2/7 który wsyca wszystkie dmg na klatę – tego było już dla mnie zbyt wiele mówiąc szczerze, rozumiem mieć szczęście, ale to już trochę przesada. Udaje mi się doprowadzić do sytuacji gdzie on musi kombinować bym go nie zaczął zabijać powoli, ale po prostu dogrywa Jace’a i gra zaczyna się robić mało ciekawa. Pamiętam, że w tej grze kluczowym momentem mogło być poświęcenie Lobber Crew dla Slum Reaper’a by atakować go dalej i sądzę, że ścianka mogłaby mu więcej obrażeń zadać. Gdy opponent pokazał mi z Jacka Mizium Mortars to przestało być fajnie. Próbowałem walczyć dalej, ale z tak absurdalnym deckiem – cóż, nie bardzo się dało, więc niestety przegrałem, a to zostawiło ogromny niedosyt we mnie. Wiedziałem, że teraz szanse na Top 8 są szalenie znikome o ile w ogóle istniały, ale nie mając nic innego do roboty pomyślałem, że pogram sobie jeszcze trochę i może coś uda mi się zdziałać…

1 – 2

 

Runda 4 – WRu

zdjęcie z http://magic.tcgplayer.com

To była jedna z tych gier, gdzie siadasz do stołu, twój oponent wyciąga play mate Yo-Gi-Oh i wiesz, że wygrałeś. W obu grach Skymarc Roc zmiażdżył go i cała gra wyglądała tak pasjonująco, że ja tylko odpisywałem mu życia i musiałem liczyć za niego, bo jak sam powiedział matematyka nigdy nie była jego dobrą stroną, więc szybkie 2-0 i wybrałem się pooglądać gre Rich’a Hagon’a, bo to dość ciekawe uczucie słyszeć jego głos nie z głośników laptopa i widzieć go grającego a nie komentującego. Muszę przyznać, że naprawdę sympatyczny i przemiły z niego koleś, lecz nie znalazłem go na czołowych stolikach.

2 – 2

 

Runda 5 – Jund

Opponent pozwolił mi rozpocząć, co mnie zdziwiło odrobinę, bo mimo tego iż uważam, że ten format jest dość wolny, to wciąż nie oddawałbym przywileju grania jako pierwszemu memu przeciwnikowi, ale skoro taka była jego decyzja to po prostu zagrałem mu turn 4 Deadbridge Goliath i turn 5 Sphinx’a ze ścianki, co było zbyt wiele dla niego i przeszliśmy do drugiej gry.

Nie zmieniałem i tym razem decku sądząc, że będzie on lepszy przeciwko jego niewielkim postaciom biegającym po ziemi. Nie pomyliłem się – deck działał naprawdę świetnie, znów Goliath w czwartej i to ja byłem naporowym deckiem, do tego jakiś latacz i jazda. On zagrał mi Rakdos’s Return za 4 pozbawiając mnie całej ręki, ale nie przeszkodziło mi to w wykańczaniu go i nawet Pack Rat, które dostawił dość późno nic nie zdołały zrobić, więc było to dość szybkie zwycięstwo.

3 – 2

 

Runda 6 – WGu

Ja rozpocząłem, kontrolowałem grę i to jak się opponent zachowa, pozwalając mu atakować i zabijać własne postacie – to zabawne jak ludzie bardzo podatni są na sugestie. Atakował mnie Aramada Wurm’em w dużą ilość moich centaurów pozwalając mi wybijać jego 5/5 trample tracąc 3/3 centaura i otwierać mi furtkę na to bym go zabił.

Druga gra była odrobinę dłuższa, ale to między innymi dlatego, że postanowiłem wrzucić do decku lategame sorcery robiące nosorożce. Okazało się naprawdę dobre, zwłaszcza że spodziewałem się, iż ta gra potrwa kilka tur, więc nie bałem się tej inwestycji w drogie spelle. Opponent rozpoczął od mulligana i po tym jak utknął na 5 mana pozwoliło mi to wywrzeć presje na nim. Niestety nie dał rady zbyt wiele zdziałać, więc i tą grę udało mi się wygrać co zaczęło mnie zastanawiać, czy wybranie tego decku nie było jednak taką złą opcją, ale to pytanie wciąż pozostaje otwarte i bez jasnej odpowiedzi.

4 – 2

 

Runda 7 – RBu

Mulligan z mojej strony oraz fakt, że nie zobaczyłem zielonej many przez całą grę sprawił, że nie byłem w stanie powstrzymać: turn 2 koleś 3/2, turn 3 stworek 3/4, turn 4 to samo, a w piątej dostawie 6/4 i zrób coś z tym bez Supreme Verdict’a. Co zabawne z zieloną maną powalczyłbym z tym rozdaniem, bo miałbym turn 4 Goliath ze ścianki, ale cóż – tak to czasem bywa już w Magic’u że przegrywa się ze swoim deckiem.

Game 2 – zastanawiałem się nad zmianą decku, ale nie chciałem się bawić w wyścig, który zapewne przegrałbym więc zostałem przy tym samym decku z paroma drobnymi zmianami by usprawnić matchup. Jego rozpoczęcie turn 2 Gore-House Chain Walker, turn 3 Rakdos Keyrune, turn 4 Desacration Demon i już jest fajnie. Ja miałem parę Guardianów wróciłem mu Demon’a i zacząłem atakować by wygenerować kilka punktów obrażeń, bo wydawało mi się, że będzie to bardzo bliska gra. Dograłem Sphinxa i czekałem co oponent będzie kombinował. On po prostu wysypywał się z postaci i próbował mnie atakować. Odbijałem piłeczkę i napierałem swoim lataczem. To była dość bliska gra w której narzuciłem Knightly Valor na Sphinx’a po stapowaniu jego ekipy by w następnej zabić jak nie ma jakichś opcji, niestety dograł blockerów na ziemi, po jeździe z powietrza i zostawiam go na dwóch życiach – on detain na sphinx’a i jazda wszystkim – miał nawet Dispel’a na jakąkolwiek odpowiedź ode mnie, więc niestety nie udało mi się wygrać tego wyścigu i jedyną osłodą było to, że mieliśmy naprawdę bliską grę oraz fakt, że opponent był naprawdę sympatycznym człowiekiem, ale cóż wynik był jaki był.

4 – 3

 

Runda 8 – WG splash

Ostatnią rundę przyszło mi rozegrać z kobietą, naprawdę sympatyczną dziewczyną, która co prawda nie była w stanie wykorzystać potencjału bomb w swoim decku, ale grało się naprawdę przyjemnie. W pierwszej grze jak się okazało miała color screw, więc moje centaury zrobiły swoje, zaś w drugiej poszedłem w większe stworki podobnie jak dwie rundy wcześniej. To się opłaciło, gdyż nie była sobie w stanie poradzić z nosorożcami, których liczba wciąż rosła i szybkie 2-0 które sprowadziło mnie do wyniku:

5 – 3

 

Parę słów podsumowania całego turnieju, którego zakończyłem na 31 miejscu (na 135 graczy). Wynik raczej przeciętny i po dziś dzień zastanawiam się jakby to było gdybym wybrał drugi deck, gdybym był bardziej agresywny, trafił na innego oponenta w trzeciej rundzie bądź grał z nim od początku moim Jund’em. Niewiadomych jest naprawdę wiele a gdybać można jeszcze dłużej niż jest to tego warte. Wiem jedno – niedosyt pozostaje bo czułem, że mogłem coś zdziałać na tym turnieju, jednak zmęczenie, błędna decyzja oraz parę drobiazgów miało wpływ na to, że nie udało się osiągnąć tego co zamierzałem – szkoda trochę, ale nie zamierzam się poddać – wiem jedno, GP Londyn przed nami, które zapowiada się naprawdę genialnie i na pewno spróbuje tam swoich sił by powalczyć nie tylko o day2 ale i o wyjazd na Pro Tour’a oraz chcę grać coraz więcej bo obecny format czy to limited czy constructed jest na tyle przyjemny, że aż sam zachęca do grania. Dzięki za uwagę i śmiało wyraź swoją opinię w komentarzach choćby na temat mego wyboru co do decku…

 


Paweł Stopa – gra w karty od przynajmniej 10 lat, od początku swojej przygody z Mtg cechowało go zamiłowanie do decków kontrolnych, którymi operował lepiej, niż ktokolwiek inny. „Ishan” twierdzi, że dzięki, celnym spostrzeżeniom, dobrym planowaniu rozgrywki był to najlepszy sparing partner/tester z jakim przyszło mu kiedykolwiek przygotowywać się do turniejów. Dobrze rokującą karierę Magicową przerwał wyjazd na studia na Wyspy Brytyjskie. Dziś jako zdolny fotograf z dyplomem wraca do gry. Przed powrotem do kraju postanowił podbić Zjednoczone Królestwo.

 

Komentarze

Psychatog.pl