Witam w kolejnym odcinku Pamiętnika Magicowych Wyjazdów. W ostatnim czasie niezbyt chciało mi się tworzyć relacje, mimo, iż z takich wyjazdów jak Turyn, Barcelona, Malmö czy Manchester było co opisywać. Jednak lenistwo wygrywało za każdym razem. Teraz jednak wynik był na tyle dobry, że będę próbował zmusić się do opisania całego wyjazdu od WMC do GP Boston.
Wtorek
Podróż standardowo zaczynała się na katowickim lotnisku od lotu do Niemiec. Tym razem 6 z groszem do Monachium. Potem lot do Nowego Yorku i na koniec Indianapolis. Do USA przylatywałem wieczorem miejscowego czasu, więc starałem się nie spać wiele w samolocie i uniknąć jetlagu. Oznaczało to obejrzenie sporej ilości średnich filmów na pokładzie. Na szczęście samolot, którym leciałem, miał naprawdę spory wybór i mogłem sobie pozwolić na pomijanie co gorszych produkcji. Do tego w ostatnim locie dostałem miejsce w biznes klasie za status w programie lojalnościowym, co jest o tyle ważne, że economy class w amerykańskich liniach wewnątrz kraju nie różni się wiele od naszego Ryanaira.
Po przylocie do Indianapolis musiałem spędzić 2 godziny na lotnisku, czekając aż przyleci Pędrak, żeby oszczędzić na taksówkach. Tego dnia do Indianapolis przyleciała chyba większość teamów, bo lotnisko było pełne magicowców. W większości przypadków spotykałem kogoś znajomego + 3 randomów przy jego nodze. No cóż, taki turniej…
Po przylocie Pędraka ogarnęliśmy jakąś taksówkę i 30$ później wysiadaliśmy przed „Best Inn”. Jak to zwykle bywa, rzeczywistość różniła się nieco od zdjęć zamieszczonych w necie. Na oko robiono je jakieś 5 lat temu, przez co hotel wyglądał bardziej świeżo niż aktualnie. Zdjęcia nie zawierały też ani fragmentu okolicy, co było w tym przypadku solidną manipulacją. Hotel rezerwowaliśmy dość późno i miejsc w centrum nie było wcale, więc sama odległość od centrum nie była czymś niespodziewanym. Pokój, który dostaliśmy też nie był tragiczny. Standardowa wielkość i wyposażenie pokoju w amerykańskim motelu, w miarę czysto i nawet niczym nie śmierdziało. Cena/jakość całkiem OK. Taksówkarze odwożący nas do hotelu z centrum zawsze mieli trochę dziwnych żartów na temat naszego hotelu, jak „not rly best inn”, „fancy place”, coś o dziwkach, ale typ był czarny i nie do końca zrozumieliśmy slang.
Jedynie okolica pozostawiała sporo do życzenia. Hotel znajdował się w kompleksie, który był czymś w rodzaju postoju dla kierowców ciężarówek. 4 hotele o podobnym standardzie po 2 stronach drogi, 2 stacje benzynowe, myjnia ciężarówek, kilka baraków, w których znajdował się chyba jakiś sklep z częściami i pseudorestauracja, oraz klub gogo. W tle kominy jakiejś elektrowni, a kawałek dalej kopalnia. 5 tysięcy kilometrów od domu, a dalej na Śląsku… W sumie to wolałbym by to był Śląsk, bo przynajmniej nie byłoby problemu ze znalezieniem alkoholu, a w tej okolicy jedynie klub gogo oferował amerykańskie piwo. Jednak to miejsce było mocno fatalne, niezbyt chce mi się wdawać w szczegóły więc musi wystarczyć to, że po kolejnej zmianie występującej na środku dziewczyny po prostu nie dało się zostać… to już nawet przestało być śmieszne. Mieli naprawdę niskie standardy przyjmowania pracowniczek i chyba po prostu wystarczało, że ktoś nie miał przed sobą żadnej przyszłości. Możliwe, że to takie miejsce gdzie biuro pośrednictwa pracy wysyła jak już się skończą inne możliwości, bez patrzenia na wiek, czy predyspozycje fizyczne.
Gdy wróciliśmy do hotelu wydawało się, że nie było nas mega długo, jednak zegarek pokazywał 11 czyli jakieś 40minut więcej niż przed wyjściem. A kawałek trzeba było przejść. Mimo, że musieliśmy niby czekać na Janka, który przylatywał do Indianapolis dopiero koło północy poszliśmy spać. Jak będzie mu zależało na dostaniu się do środka to kogoś z nas obudzi, a jak nie to w najgorszym razie pośpi na korytarzu. Jakoś po pierwszej dobijanie do drzwi było już zbyt głośne by je ignorować i zdecydowaliśmy się otworzyć drzwi.
Środa
W pierwotnym planie chciałem spędzić ten dzień w pokoju grając drafty online i t2. Mieliśmy w Indianapolis i tak aż nadto czasu na zobaczenie miasta, w którym praktycznie nic nie ma, jednak brak alkoholu sprawił, że trzeba było wybrać się w kierunku cywilizacji.
Podczas śniadania w Subwayu na jednej z pobliskich stacji spotkaliśmy ekipę z Łodzi, która przyleciała na FNM Championship. Aż 4 Polaków, a w zasadzie Łodziaków, znalazło się w zaproszonej setce graczy. Mimo, że ten turniej to jakaś pomyłka i kiepski żart pod względem nagród (boostery itd.), to zakwalifikowanie się wymagało sporo regularnej pracy. Także w tym miejscu gratulacje zarówno dla tych, którzy się zakwalifikowali, ale także dla Andrzeja i całej sceny za to osiągnięcie. (@Sokół – tu masz to szczere i pochlebne zdanie o Łodzi, które ci kiedyś tam obiecałem).
Jednak muszę wrócić jeszcze do tego jak fatalny jest ten FNM Championship. Wizardzi płacą 100 osobom za przyjazd do USA (czyli płacą trochę ponad 50k$, bo duża część graczy jest z USA), a potem praktycznie nie dają żadnych nagród. Box dla top 8… serio? Wyżej jakieś sety, które niby i są coś warte, ale to i tak śmiech na sali. Chyba tylko pierwsze miejsce dostawało nagrody warte więcej niż bilet do USA. Zupełnie nie rozumiem jak można stworzyć taki turniej…
Chłopaki z Łodzi planowali spacer do centrum (6 mil czy coś w tym stylu), także życzyliśmy im powodzenia w trasie i wróciliśmy do hotelu by ogarnąć jakiś plan na dzień i taksówkę do miasta. Indianapolis nie jest najciekawszym miejscem na świecie, ale tak na 2-3h zwiedzania starczy. Widzieliśmy kilka budynków, które wyglądają na ważne. Weszliśmy schodami na szczyt jakiegoś obelisku, który stał w centrum, zaoszczędzone 2$ na windzie kosztem stanu przedzawałowego. Widzieliśmy też budynek krajowej siedziby Masonów kontrolujących cały świat, jednak nie chcieli nam uwierzyć, że jesteśmy szefami wszystkich szefów z Polski i nie dopuścili do żadnych światowych sekretów. Znaleźliśmy też jakiś park, jednak ciągle brakowało jednej rzeczy… sklepu z alkoholem. 40 stopni w cieniu i człowiek byłby w stanie naprawdę przepłacić za zimne piwo, a tam nikogo kto by to wykorzystał. Dziki kraj. Jedyny liquir store jaki znaleźliśmy znajdował się jakieś 3km od centrum i był tak zamaskowany, że ledwo go zauważyliśmy. Poszukiwania rekompensowała cena alkoholu 1,75 rumu Bacardi za 22$ staje się powoli klasykiem wizyt w USA. Do tego kilka zimnych piw do wypicia nad rzeką.
Teoretycznie mogliśmy tego dnia odebrać nasze wejściówki na Gencon, ale dopiero jakoś wieczorem i nikomu nie chciało się czekać w miejscu gdzie nic nie ma. Niestety nasza okolica też nie oferowała wiele, ale przynajmniej mogliśmy zagrać jakieś drafty online przed WMC.
Czwartek
Na ten dzień planowaliśmy wizytę na Genconie, trochę zwiedzania tego konwentu może jakiś side event na rozgrzewkę. W mieście i tak nie ma co robić, a każdy coś tam słyszał o tych dziwnych amerykańskich konwentach i może warto to zobaczyć na własne oczy. To nie mój klimat, ale raczej nie powinno brakować okazji do beki.
Po odebraniu naszych wejściówek, dostaliśmy jeszcze katalog z kuponami na prawie darmowe rzeczy i zniżki na inne śmieci. Możliwe, że jeśli ktoś chciałby coś na miejscu kupić to mógł zrobić użytek z tej książeczki, jednak dla typowego Polaka nie było w niej nic na co można by kogoś przyciąć.
Już na początku zwiedzania przy pierwszych drzwiach w prawo zobaczyliśmy „chujowy loszek”,
Możliwe że Amerykanie nazwali to jakoś inaczej, ale dungeon cośtam brzmi zupełnie jak chujowy loszek. Weszliśmy jakimś dziwnym wejściem dla zwiedzających, jednak wystarczyła chwila nieuwagi i już byliśmy po stronie dla biorących udział w czymś co się tam działo. Nie bardzo wiem w co ci ludzie mieli grać, ale może to dlatego, że było jeszcze wcześnie i nie było jeszcze wielu ludzi. W końcu uznaliśmy, że nic tu się nie dzieje i trzeba opuścić to miejsce. Nie było to jednak takie proste, podobnie jak w oryginale z tego chujowego loszku też nie dało się spierdolić. Podświetlane znaki Exit prowadziły do murowanej ściany i dopiero po dłuższych poszukiwaniach udało się znaleźć wejście (do dziś nie wiem gdzie miało być wyjście).
Kolejne miejsce do którego trafiliśmy to już sala z magiciem, jednak po drodze widzieliśmy trochę konwentowej fauny. Niestety nic na tyle ciekawego by warto opisywać, na youtube bez problemu znajdziecie coś ciekawszego z podobnych miejsc. W sali z magiciem (możliwe, że były tam inne karcianki, ale ja nie umiem rozpoznać) właśnie zaczynała się pierwsza runda champsów FNM, a dla nas startowała rejestracja na WMC. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że niedługo będą startować cube drafty online na 2 przygotowanych podach (trzeba przyznać Wizardom, że tym razem się postarali i zamiast śmieciowych maców dostarczyli 16 sick laptopów – niestety były dobrze zamocowane i zabezpieczone jakimś alarmem…), planowany start przesunął się w czasie o ponad godzinę, ale to nic dziwnego po tym jak zobaczyliśmy jak wygląda proces tworzenia turnieju na MTGO. Typ siedział z odpalonym Paintem i powoli rysował wszystko co związane z turniejem, ciężka, żmudna praca to programowanie…
Kiedy turniej miał się już zacząć okazało się, że nie możemy w nim zagrać, bo nie mamy jakiegoś ticketu… wtf? Nie wiem co to za kretyński pomysł, ale żeby zapisać się do jakiegoś side eventu nie wystarczy po prostu się do niego zapisać… najpierw trzeba odstać swoje w kolejce po event ticket i dopiero z nim iść się zapisać. Mega bzdura, bo kolejka po tickety miała z 200 osób lekko.
Pozostałe side eventy to jakiś mega dramat, na żadnym GP nie ma tak złodziejskich turniejów jak tam – pula nagród w turnieju to nawet nie 50% wpisowego, które w niektórych przypadkach było wręcz absurdalnie wysokie.
Z Pędrakiem uznaliśmy, że to miejsce na trzeźwo jest nie do przyjęcia i postanowiliśmy odreagować szukając jakiegoś sklepu. Janek wolał zostać na miejscu i coś tam zwiedzać czy grać, nie wiem dokładnie. W najgorszym razie mieliśmy iść do tego sklepu co ostatnio, jednak to jakieś 2km więc próbowaliśmy trafić na coś bliżej. Na szczęście po drodze była apteka i w środku znaleźliśmy alkohol. Niestety w lodówkach nie było piwa i musiała nam wystarczyć temperatura klimatyzowanego pomieszczenia. Ciężkie jest życie…
Patrząc na to jak traktuje się w tym miejscu alkohol, wracanie na konwent w tej chwili wydawało się średnim pomysłem. Głupio zakończyć swój udział w WMC przez jakiś dziwny regulamin konwentu. Wczoraj podczas zwiedzania miasta, widzieliśmy park całkiem niedaleko od apteki, przed którą właśnie staliśmy i tam zdecydowaliśmy się odpocząć do ciężkiego magicowego życia. Niestety pogoda miała inne plany i w połowie drugiego piwa zaczęło dość mocno padać. Na nasze szczęście w parku znajdowała się jakaś duża altana z dwoma stołami połączona z budynkiem, który w cywilizowanym świecie byłby barem. Jednak nie tutaj. Tu była to tylko duża zamknięta toaleta. Miejsce wystarczająco dobre by dopić resztę 12 paku (ale to amerykańskie piwa, więc w przeliczeniu wypiliśmy może po 2), tak żeby nie trzeba było nic nosić.
Po powrocie konwent wcale nie wyglądał dużo lepiej, a przynajmniej nie na tyle, żeby chciało mi się zwiedzać te wszystkie dziwne sale. Ponudziliśmy się trochę na miejscu, wytradeowaliśmy trochę brakujących kart do t2 i bloku (bo modern dostałem praktycznie w całości od Sokoła – drugie takie zdanie), a potem poszliśmy do pobliskiego centrum handlowego na obiad. Tak jakoś zleciała większość dnia. Przed powrotem do hotelu zahaczyliśmy jeszcze o sklep z całkiem tanimi ubraniami itp. gdzie Pędrak wydając 200$ zarobił 400…
Gdy wróciliśmy do hotelu, spodziewaliśmy się, że spotkamy Adama czekającego w recepcji, bo według planu powinien już być na miejscu. Na stronie lotniska dowiedzieliśmy się, że jego lot został odwołany. Było już naprawdę późno i była spora szansa, że nie da rady dotrzeć do jutra. Gdy już zaczynaliśmy dzielić przyszłe wygrane na 3 zamiast na 4, Adamowi udało się jednak dotrzeć.
Tego wieczoru dowiedzieliśmy się też, że jeden z łodziaków, Marcin Karolczak, zrobił top4 w FNM Champsach. Niestety przegrał mecz o prawdziwe nagrody, ale wynik i tak dobry. Daliśmy mu od razu możliwość do pożytecznego wykorzystania wygranych setów i pożyczenia nam kilku brakujących kart.
Piątek – WMC
Na początek trochę o planach na ten event. Przeglądając listę osób zakwalifikowanych z poszczególnych krajów, mogliśmy się stawiać w gronie faworytów. Większość teamów miała tylko jednego ogarniętego typa i 3 tokenów. WMCQ często były naprawdę małe i do ich wygrania nie potrzeba było wiele skilla, więc większość z gości zakwalifikowanych w ten sposób nie powinna zbyt wiele przeszkadzać. Szczególnie pierwszego dnia powinno być prosto, bo nie będzie przy nich dobrego typa, który by ich pilnował.
Niestety struktura turnieju nie była idealna i dodawała trochę dziwnej losowości. Szczególnie drugi dzień wydawał się bardzo dziwny. Wynik z D1 nie ma żadnego znaczenia (poza tiebreakerami) w grupowych meczach w drugim dniu co oznacza, że można iść 3x X-0, a potem otworzyć gorszy sealed i odpaść topiąc 2 z 3 meczy. Ta odpadająca po d1 osoba z każdego teamu to też coś dziwnego. Myślę, że ciekawszą opcją byłoby pozwolenie graczom na wybranie wśród swojego teamu tej 4 osoby. Jeśli team składa się z jednego naprawdę dobrego gościa i 3 gorszych to team powinien znacznie zyskać na tym, że to akurat pro będzie obserwował wszystkie 3 gry. Grając swoją grę ciężko jest być jakoś szczególnie pomocnym w innych grach przez to, że wielu rzeczy się nie widzi. Głównie chodzi o to, że z tego jak przebiega gra da się stwierdzić czy nasz przeciwnik powinien mieć kontrę/trick/removal. Potem gość pyta prosa czy powinien tu coś zagrać/atakować i ten podejmuje decyzje mając znacznie mniej info niż normalnie. Seatingi w team constructed też są narzucone z góry, więc często pro grający swój mecz nie ma pojęcia o tym co się dzieje w meczu na drugim końcu stołu.
Do tego wiele rzeczy w turnieju było niejasnych i musieliśmy kilka razy pytać o coś Scotta Larabee (bo zwykły sędzia odpowiadał: ”eee… nie mam pojęcia, spytajcie Scotta”). Głównie tiebreakery w tym turnieju były dość dziwne. No ale to pewnie dlatego, że formuła była zupełnie nowa i kolejne WMC powinny mieć już w pełni jasne zasady.
Najważniejszą częścią przygotowań miało być limited m13 i standard, bo te dwa formaty miały kluczowe znaczenie w całym turnieju. Zarówno modern jak i block to wręcz marginalna część eventu, więc w ostateczności nawet plan „weźmiemy netdeck” nie był wielkim problemem. Block to format mocno ograny na modo i wzięcie junda nie może być błędem, a w modernie nie dawno odbyło się GP i jest dobra baza decków. Spodziewaliśmy się, że większość teamów zrobi podobnie z uwagi na strukturę turnieju.
Jak już wcześniej wspomniałem według założeń większość fieldu to fishe, więc najlepiej wybrać deck, który nie ma słabych matchupów tak by za każdym razem dawać debilom okazje do przegrania gry. Co więcej w tym turnieju nie potrzeba jakiegoś niewiarygodnego wyniku, tylko solidne „więcej winów niż wtop” by team dostał się do D2. Punkty z D1 mają marginalne znaczenie w późniejszych dniach, więc premia za sick rekordy jest niewielka. Delver wydawał się idealnym deckiem na taki turniej i 3 z nas zdecydowało się właśnie na ten deck. Adam wybrał zombiaki, głownie dlatego, że miał ten deck ograny już wcześniej, a praktycznie nie przygotowywał się do tego turnieju.
Co do limited to plan był w sumie podobny – solidny agresywny deck na 2-1, unikanie przesadnie ryzykownych picków, dziwnych archetypów i niebieskiego. Format jest dużo przyjemniejszy od Avacynu, nie ma w nim jakichś mega nieuczciwych kart w stylu Bonfire czy Entreat, na większość erek jest sporo odpowiedzi, a format daje też możliwość bycia szybszym od erek przeciwnika. Jest w nim sporo niegrywalnych kart, jednak nie aż tak dużo jak w Avacynie, co daje możliwość zmiany kolorów pod wpływem sygnałów w drafcie.
Na początek muszę wspomnieć o tym, że zapomniałem z hotelu swojego badge na Gencon i musiałem wydać prawie 30$ na powrót do hotelu, bo Wizardzi nie mieli zapasowych, a wejściówka na jeden dzień była warta jakieś 80$. Można więc powiedzieć, że zacząłem dzień od złożenia ofiary na rzecz przyszłego wyniku.
Turniej!
Na początek draftowanie m13. Ogólnie poszło całkiem OK. Pędrak miał całkiem OK semi-kontrolnego mono B (możliwe, że z jakimś drobnym splashem), Janek jakieś chore GW na milionie erek, Adam agresywne RW (tu nie pamiętam na 100%, ale tak na 90 to właśnie RW). Tylko ja miałem przed sobą coś co trochę przypominało sealed. Nie do końca rozumiem co stało się w tym drafcie. Po pierwszej paczce byłem praktycznie mono W z flamesami i paroma R zapychaczami. Puszczałem głównie UB karty, jednak wszystko mocno średnie. Potem otworzyłem booster z nighthawkiem i niczym. W tej paczce dostałem kilka solidnych W kartf, przeplatanych [card]Essence Drain[/card] i [card]Knight of Infamy[/card]. Po 2 paczkach miałem jakieś 12 kart W, nighthawka, knighta i draina z B, flamesy, [card]Krenko’s Command[/card] z R. Reszta to zapychacze i sideboardowe opcje głownie w/r. W tym momencie stało się coś niesamowicie dziwnego. W 3 paczce zupełnie wysechł biały, który do tej pory całkiem dobrze szedł z obu stron, jednocześnie nie było go aż tak wiele bym wcześniej musiał puszczać cokolwiek mocnego. W całej paczce widziałem sporo UG kart, jednak na te kolory było już za późno, podniosłem kilka w miarę grywalnych W i R kart, ale to nie tak wyobrażałem sobie ostatnią paczkę. Jedyne co naprawdę dobrego dostałem w tej paczce to 2 fecze, które dawały opcje na zagranie wszystkimi 3 kolorami i wypchanie dziur z 3 paczki.
Ostatecznie mój deck wyglądał tak:
9 [card]Plains[/card]
5 [card]Swamp[/card]
3 [card]Mountain[/card]
2 [card]Evolving Wilds[/card]
1cc
[card]War Falcon[/card]
2cc
2 [card]Silvercoat Lion[/card], [card]Krenko’s Command[/card], [card]Knight of Infamy[/card]
3cc
[card]Vampire Nighthawk[/card], [card]Guardians of Akrasa[/card], [card]Attended Knight[/card]
4cc
2 [card]Griffin Protector[/card], [card]Primal Clay[/card], [card]Rhox Fathmender[/card], [card]Captain’s Call[/card], [card]Healer of the Pride[/card]
5cc
[card]Battleflight Eagle[/card], [card]Stuffy Doll[/card]
7cc
[card]Hamletback Goliath[/card]
Do tego O.ring, [card]Pacifism[/card], [card]Show of Valor[/card], [card]Flames of the Firebrand[/card] i [card]Essence Drain[/card].
Nie umiem znaleźć sideboardu, ale nie było tam już nic co dałoby się main deckować. Nie mogę powiedzieć, żebym był zadowolony z tego decku, jednak zupełnie nie mam pojęcia co mogłem zrobić, żeby ta kupka kart bardziej przypominała talię.
R1 trafiłem na WB exalted i niestety tylko raz dobrałem Flamesy, przez co każdą grę zaczynałem od sporej straty life. Gdy w 3 grze miałem już przewagę i dobry clock to typ dobrał mark of vampire na latacza 1/1 exalted i razem ze ścianą 0/4 zaczął wygrywać wyścig. Miałem chyba 3 tury na dobranie jednej z 4 kart, jednak niestety tak się nie stało i przegrałem. Tak czy siak gość miał lepszy deck i moja wygrana byłaby po prostu suckoutem.
Pozostali wygrali tą rundę i póki co to ja byłem naszym najsłabszym ogniwem. Pędrak miał całkiem wesołą historię o tym jak gość postawił mu 4 turowego Kliczkę… a on miał na to t4 Liliana Shade, t5 draw Essence Drain. Sama historia OK, jednak nadanie Krenko tak pasującego pseudonimu było w niej chyba najlepsze.
R2 i r3 spotkałem decki, które były podobne do mojego (mimo innych kolorów) tylko miały niższy power level kart. Przeciwnicy narzekali na to, że coś w tym drafcie poszło ewidentnie nie tak i muszą grać 3 kolorowymi sild deckami. Mecze były całkiem proste, bo w praktycznie każdym miałem coś nieuczciwego na dany deck Nighthawk, Flames, laleczka czasem po prostu są za dobre. W ten oto sposób udało mi się ugrać tą maszyną 2-1, dobry start do turnieju, zwłaszcza, że po złożeniu decku chciałem po prostu urwać 1 mecz żeby nie pójść 0-3.
Po zakończeniu ostatniego meczu zdążyłem zobaczyć jak Pędrak przegrywa finał swojego drafta z UB Calafela, który ma na stole Jace + Liliana. Janek też skończył drafta 2-1 mimo sick decku (była jakaś badbeat story, ale kto by tego słuchał). Adam poszedł 1-2, deck wydawał się lepszy niż na 1-2, ale to wynik bez dramatu.
Czas na t2
Ta część również nie zaczęła się dla mnie najlepiej. W jakieś 20 minut przegrałem z typem, z Ameryki Południowej, który przypominał małego szympansa podskakując na krześle, klaszcząc i śmiejąc się po kolejnych Bonfire z miracle. Fair enough… Trzeba przyznać typowi, że jego zachowanie było dość tiltujące, więc może to taka taktyka. Chociaż ciągle bardziej prawdopodobna jest po prostu natura.
Druga runda to mega close mirror mecz z Vincentem Lemoine, więc mogłem się nasłuchać narzekań na dosłownie wszystko. Ten człowiek nawet w grze którą zdecydowanie wygrywa potrafi znaleźć powody do narzekania. „No co prawda ty nie miałeś w tej grze trzeciego landu mimo Ponderów, ale przecież ja nie dobrałem żadnego Geista”. Niestety po tym meczu byłem już 0-2 w standardzie (2-3 total) i wyglądało jakbym miał odpaść z tego turnieju, bo reszcie szło lepiej. Pędrak był x-1, reszta x-2. Dawało nam to jakieś 15 miejsce, więc mieliśmy odrobinę zapasu nad strefą spadkową.
Kolejna runda to wygrana z gościem, który nigdy nie grał mirrora delverów i był w tym meczu jak dziecko we mgle. Nie wiem co wyside’ował w tym meczu, bo wszystkie karty słabe w mirrorze były ciągle w decku. Z myślą o takich graczach wybraliśmy delvera, niby close matchup, a w praktyce jakieś 90%.
Niestety w tej rundzie Pędrak przegrał z UG delverem, a jako że do tej pory miał najwięcej punktów to jego wtopy były najbardziej bolesne dla teamu. Po tej rundzie Pędrak i Janek byli x-2, a ja z Adamem x-3 co dawało nam 33 punkty i 19 miejsce. Do wejścia do day2 potrzebowaliśmy 39 punktów, więc w kolejnej rundzie musieliśmy wygrać 2 mecze, przy czym ktoś z dwójki Pędrak, Janek musi wygrać.
Ostatni mecz to mirror Delverów, ale tym razem opponent miał wersję bez geistów. Co więcej miał znacznie mniej ważnych spelli w mirrorze, a więcej kontrolnych śmieci. Jakieś Tamiyo, Mana Leaki po side no trudno nie było. Jeden win już mamy!
Mniej więcej w momencie, gdy przeciwnik przygotowywał się do podania mi ręki do stołu podszedł Janek informując, że wtopił swój mecz i cała nadzieja w Pędraku. Na szczęście mecze na stolikach obok już się skończyły, więc mogliśmy obserwować ostatnią grę meczu z Kiblerem. Dosiadając się dodałem Pędrakowi trochę presji mówiąc, że musi wygrać ten mecz. Pędrak upewnił się jeszcze, że Kibler nie podda mu tego meczu, bo zarówno USA jak i Kibler byli pewni gry w day2. Niestety tamten powiedział coś o tym, że standingi przed jutrzejszym dniem są ważne itp. bzdury. Nie pozostało nic innego jak wbić jego i jego poda w ziemie tak głęboko, żeby miał problem z wygrzebaniem się przed day2. Myślę że to dość dobrze oddaje to jak zmasakrowany został Kibler w tej grze. Pędrak powiedział na koniec jeszcze, że nigdy w życiu nie przegrał z kimś naćpanym i nie miał zamiaru zrobić tego w tak ważnym momencie.
Mimo nerwowej końcówki udało się przebrnąć day1. Mieliśmy nadzieje, że pójdzie lepiej jednak nie było na co narzekać. Jako, że 3 z nas miało tyle samo punktów, o tym kto zagra w day2 decydowały tie. Na moje szczęście pierwszym tiebreakerem były Pro Pointy od PT Barcelona włącznie, więc mimo tego że moje standardowe tiebreakery pewnie nie były najlepsze udało się zagrać dalej. W dalszej kolejności decydowały już zwykłe swiss tiebreakery, które jak się okazało były korzystniejsze dla Adama.
Mimo niewielkiej liczby rund było już dość późno, więc po powrocie do hotelu jedyne co zrobiliśmy to zamówienie jakiegoś skośnego jedzenia i ogarnięcie braków do decku w blocku od łodziaków. Przy okazji oglądania grup przed jutrzejszą fazą okazało się, że nawet gdyby Pędrak wtopił ostatnią rundę to weszlibyśmy z 32 miejsca.
Day 2
Tego dnia zamiast tradycyjnego śniadania w Subwayu jedliśmy wczorajsze skośne jedzenie, bo porcje były tak duże, że nikt nie dał rady zjeść więcej niż połowę. Na site wiózł nas typ, który pochwalił się podróżami po Europie, jednak było to przed upadkiem muru i nie dane mu było zobaczyć Polski. Powiedział też, że zbiera monety z różnych krajów, więc dostał jakieś grosze, w ten sposób spełniliśmy radę Świstaka „w dniu turnieju daj żebrakowi pieniądze, by przekupić los”.
Wraz ze Słowakami byliśmy faworytami naszej grupy, ważne tylko żeby nasz sealed nie był jakiś tragiczny. Na szczęście okazał się całkiem solidny. Nasz pool dało się podzielić w dość łatwy sposób. GW pasowały do siebie całkiem nieźle, deck miał dobry curve, removale, solidne typy. B był naszym najgłębszym kolorem, dodatkowo karty można było podzielić na ofensywne i defensywne. W ten sposób powstało aggro RB z Chandrą i UB kontrola z Lilianą. Muszę tu ponarzekać na resztę teamu, bo większość deckbuildingu od początkowego podziału po większość decyzji musiałem wykonać sam. Nawet Pędrak nie miał wiele do powiedzenia w tym czasie.
Po złożeniu decków musieliśmy jeszcze zdecydować, kto zagra którym deckiem. Wiedzieliśmy, że team kapitanowie grają przeciwko sobie. Najprawdopodobniej ci gracze wezmą na siebie grania najbardziej skill intensive deckiem, dlatego aggro RB wydawało się dobrym pomysłem przeciwko jakimś kontrolnym deckom. Ja dostałem UB, bo lepiej znałem format od Adama i łatwiej mi było grać tym deckiem.
R1 to mecz ze Słowakami. Jak zawsze podczas teamowego grania przeciwko nim jest sporo śmiechu. Używanie kodów podczas gry, tak żeby nie do końca rozumieli o czym mówimy, levelowanie się przez podawanie mylących informacji czy też zwykłe żarty w stylu „Pędrak teraz już nie możesz dobrać gówna”, „haha gówno haha”. Słowacy również mieli więcej niż jednego „pro” w swoim teamie, co trochę komplikowało nasze założenia co do podziału ich decków. Wyszło tak, że ja trafiłem na mirror kontroli z Flochem, a Pędrak grał przeciwko porno exalted Jurkovica.
Bardzo możliwe, że to dość szczęśliwy układ, bo Pędrak miał w swoim decku Chandrę, flamesy i kilka dobrych instantowych removali. Ja natomiast miałem solid plan po side na mirror w postaci lorda merfolków i 2x scroll thief + augur. Moja 3 gra została zupełnie zdominowana właśnie przez combo lord+thief.
Adam niestety przegrał swój mecz w mirrorze G decków i wszystko miało się rozstrzygnąć w g3 u Pędraka. Gra była bardzo close, bo oba decki były naprawdę mocne i każde zagranie miało znaczenie. Myślę, że byliśmy w stanie wygrać ten mecz gdybyśmy dobrze zagrali Flamesy; mieliśmy z Pędrakiem spór o to czy lepiej będzie zagrać je ofensywnie – tak by pozbyć się blockerów i atakować, czy lepiej pozbyć się jego lataczy i powoli zacząć budować przewagę. Dość długo się nad tym zastanawialiśmy i sędziowie zaczęli nas pushować, by podjąć decyzję i niestety dałem się przekonać do defensywnego rzucenia Flamesów. Po tym zagraniu Jurkovic po prostu zaczął dopierać lepiej od nas (kilka typów z rzędu) i szybko odbudował board position. Gdybyśmy zagrali ofensywnie to brak jego removalu oznaczał koniec gry w kolejnej turze, a jeśli mieliby jeden removal to i tak powinniśmy na styk wygrać wyścig. Niestety nie pamiętam dokładnego board state, więc nie odtworzę dokładnej sytuacji, ale pamiętam, że najważniejsze było zabijanie 2/1 pro black, który trzymał nasze potwory. Mecz skończył się remisem, który niestety przy tej strukturze turnieju był dla nas równoznaczny z porażką.
W kolejnej rundzie trafiliśmy na Dominikanę. W meczach przeciwko Ameryce Południowej zazwyczaj ma się spory handicap i podobnie było tym razem. Ja zagrałem szybki mirror przeciwko typowi, który g2 zagrał t2 mill 7, t3 mill 7, t4 -, t5 -,t6 -, t7 concede. Pędrak z Adamem mieli trudniejsze mecze i ostatecznie Pędrak przegrał 1-2, ale na szczęście Adam zdecydowanie wygrał swój mecz i kolejna runda do przodu. Niestety nie pamiętam czym grali ich przeciwnicy, ale ten mecz był jakiś taki bez atrakcji.
Po tej rundzie mieliśmy 12 punktów w grupie (9 za win, 3 za remis) i potrzebowaliśmy wygranej na wypadek gdyby Słowacy nie wygrali. W takiej sytuacji Słowacy zepchnęliby nas poza miejsca premiowane awansem przez lepsze tie po D1.
Trafiliśmy na Peru, drużynę która miała 0 punktów i nie miała szans awansować. Głupio byłoby nie spytać, czy przypadkiem nie chcą się poddać i pomóc drużynie z drugiego końca świata. W bonusie mielibyśmy dłuższą przerwę obiadową. Niestety uznali, że wolą zagrać i musieliśmy powalczyć o kolejna rundę.
Tym razem ja miałem zagrać przeciwko „WR coś jak exalted”, Adam grał przeciwko Rx Kliczko, a Pędrak przeciwko GB z Lilianą. Relacja z gry Adama będzie bardzo krótka, jego przeciwniczka zagrywała mu takie ilości goblinów, że ciężko było policzyć ile to dokładnie będzie dmg w kolejnym combacie. Tak wygląda twój zły dzień jako gracza – przegrywasz z kimś z Peru i na dodatek z laską. GG no re.
U mnie było dość śmiesznie. Powinno być prosto, ale zapomniałem, że Akroma miała jakieś protekcje i zagrałem Spelltwine w Turn to Slag w grobie przeciwnika i musiałem nim zabić swojego typa… W sytuacji gdy wydawało się, że zacznę od 0-1 mój przeciwnik zamiast chumpować ścianą 0/4 i w kolejnej turze mieć lethal damage, poświecił swojego typa 5/5 przez co w kolejnej turze nie miał już jak atakować, bo nie przeżywał kontry. W ten oto sposób przeciwnikowi udało się zgubić lethal damage po drodze do swojego combatu. Druga gra nie była już ani trochę close, Liliana zdominowała grę wyciągając milion landów i dopakowując mojego latającego potwora, by dokończył dzieła.
Pędrak jak zwykle musiał grać g3; nasi przeciwnicy mimo, że byli 0-2 wcale nie mieli słabych decków, a ten z którym grał Pędrak wydawał się najlepszy. Jednak w bitwie Planeswalkerów, do jakiej doszło w tej grze, Chandra miała tę przewagę nad Lilianą, że Fork combi się z Flamesami. To zdanie streszcza 3 grę w tym meczu, jedna tura z mega nieuczciwą wymianą dała nam upragniony awans do top 16 i pewnych $$$.
Podsumowując tą część turnieju muszę napisać, że team sealed m13 to naprawdę ciekawy i uczciwy format. Znaczenie broken kart jest mniejsze niż zwykle i naprawdę ważne jest optymalne złożenie decków. To format, w którym decki praktycznie nie mają zapychaczy i dlatego ważne jest by optymalnie wykorzystać możliwości, jakie daje pool. M13 nadawał się do tego formatu idealnie, ale sądzę, że większość innych formatów nie byłba gorsza.
Godzinna przerwa na obiad, a po niej pora na team contructed. Jak już wcześniej wspomniałem do blocku wybraliśmy Junda i nie próbowaliśmy wprowadzać zbyt wielu zmian, bo nikt z nas nie grał ostatnio tego formatu. Mnie zdarzało się grać jakieś losowe rundy za kogoś na MTGO, ale nic więcej. Z modernem było o tyle lepiej, że ja miałem ten format naprawdę nieźle ograny. Do tego znalazłem dobrą listę RUG-a Gerarda Fabiano z GP, pograłem nią odrobinę na MTGO przed wyjazdem i wszystko wydawało się spoko, więc też nie dokonywałem żadnych zmian. W t2 Adam zagrał zombie, bo w D1 nie poszło mu nimi źle i ogarniał ten deck, więc praktycznie każdy mógł się skupić na wygrywaniu swojego meczu. Zbyt wiele konsultacji nie wpływa najlepiej na grę, bo wybija z rytmu/toku myślowego we własnej grze. Dodatkowo jak wspomniałem wcześniej nie zawsze da się pomóc dołączając do gry na jedną oderwaną od reszty gry turę.
Na początek mecz ze Szkocją, z którego pisaną relację możecie znaleźć na stronie wizardów. W skrócie Shacklesy wygrały mecz z Jundem (przy czym trzeba oddać Szkotowi, że dobrał sporo landów w ostatniej grze), w t2 Delver był szybszy od zombie, a w bloku, czyli jak zwykle u Pędraka, rozegrał się decydujący mecz o zwycięstwo. Mecz o tyle dziwny, że olbrzymi wpływ na 3 grę mieli sędziowie. Podczas tej gry Pędrak miał na stole Maskę i przeciwnik zapytał sędziego jak zadziała zdolność flipującego się Huntmastera. Sędziowie powinni odpowiedzieć, że po prostu nic się nie stanie, jednak zamiast tego po 5 minutach narad stwierdzili, że Huntmaster nie zada obrażeń w gracza, ale może zadać dmg w potwory. Ruling nas zdziwił, ale skoro po takich naradach tak ma być no to trudno. Przeciwnik oddał turę Pędrakowi tak by w jego upkeepie zabić jego Huntmastera. Gdy do tego doszło i Pędrak kontynuował turę do stołu przyszedł head judge i wyprostował ruling. Po kolejnych 5 minutach tłumaczenia tego co dokładnie stało się przed, a co po pierwszym rulingu, sędzia cofnął grę do poprzedniego precombat main. Tak by Szkot mógł zagrać tak jakby chciał, znając poprawne działanie kart. Cały proces trwał ponad 20 minut i niesamowicie przeciągnął całą rundę. Na szczęście nawet po wyprostowaniu całej sytuacji Pędrak dalej miał przewagę i z kolejnymi turami było tylko lepiej. Nasz przeciwnik nie miał żadnej odpowiedzi na Orba i niezagrywalne karty zbierały mu się w ręce aż do śmierci.
Drugą rundę graliśmy ze Słoweńcami. Niestety mecz zaczęliśmy od raczej szybkiej wtopy w t2 z Rampą, w bloku Pędrak męczył kolejny mirror, a ja grałem przeciwko UWR delverowi. Myślę, że swoją pierwszą grę wygrałem w momencie, gdy mój przeciwnik zdecydował się na t2 berło z Pathem. To zagranie bardziej mu przeszkadzało niż pomogło, bo jego removal kosztował 2, a nie jeden przez co nie mógł zagrywać więcej niż 1 spellu na turę. Przez większość gry nawet nie używał berła, bo inne zagrania były ważniejsze, a gdy to w końcu zrobił, miałem Mana Leak ftw. Nie pamiętam pozostałych gier/gry?, ale to całkiem spoko matchup, w którym przeciwnik musi się bardzo postarać by było trudno.
U Pędraka standardowo walka na dobieranie kluczowych spelli w dobrych momentach, czyli całe piękno mirrorów jundów. To był chyba ten mecz, który całkiem ładnie zakończył miracle Bonfire, mimo że nie był potrzebny to zawsze warto zobaczyć minę przeciwnika gdy zagrywasz ten spell.
Niestety mimo 2-0 w grupie nie mogliśmy być pewni awansu. Jak się później okazało Słoweńcy podłożyli się Szkotom i nie mogliśmy sobie pozwolić na porażkę.
Ten mecz transmitowany był przez Wizardów, więc powinniście mieć okazję zobaczyć, jak wbiliśmy przeciwników w ziemię i wywalczyliśmy zasłużony awans. Pędrak wygrał kolejny mirror, a ja wygrałem z Loamem i Adam nie musiał już nawet dobijać swojego przeciwnika w trzeciej grze.
Success… Teraz jeszcze tylko odprawa ze Scottem Larabee o top8, zdjęcia, ankieta z wywiadem i można świętować. Po drodze do hotelu kazaliśmy taksówkarzowi znaleźć jakiś monopolowy bo w pokoju już nie bardzo cokolwiek było. Ten zawiózł nas w jakieś dzikie miejsce poza prawem, gdzie w jednym miejscu mogłeś zrobić każdy możliwy szemrany interes od kupna alkoholu, przez sprzedaż złota lub złomu, kredycik pod zastaw, chińskie pranie, aż do kupna używanego samochodu. Jednak tego dnia nikt się tym nie przejmował.
Po powrocie do hotelu pooglądaliśmy listy przeciwników, wypiliśmy trochę żeby było łatwiej usnąć i posłuchaliśmy tłumaczenia Pędraka o tym, że on jutro idzie do przeciwników zaoferować im ten mecz, bo on już ma bilet do Seattle i nie będzie grał tylko po to żebyśmy my dostali coś więcej od niego…
Top8 (pisaną relację z tego meczu można znaleźć w relacji Wizardów)
Pędrak tak jak obiecywał wtopił swój mecz zanim jeszcze zaczęliśmy naprawdę grać. Jakieś mulligany i inny tricki, które miały niby pokazać jakiego to miał pecha… No jak zwykle w najważniejszym momencie nie ma co na niego liczyć… Plus taki, że dzięki szybkiej wtopie mógł brać udział w meczu w t2 już od końcówki pierwszej gry. Brak limitu czasu w top8 sprawiał, że sędziowie nie czepiali się zbytnio tego, że ja i mój przeciwnik z moderna tasujemy się 15 minut, pomagając w g2 w standardzie. To takie mecze naprawdę pozwalają poczuć, że to teamowy event. Na szczęście moja g3 trwała dość krótko i doprowadziłem do remisu mniej więcej w połowie ostatniej gry w t2. To jedna z najbardziej close gier w tym t2 jakie zagrałem, głownie przez to, że nasz deck w pewnym momencie się zaciął i nie umieliśmy dobrać nic sensownego, gdy połowa decku robiła grę. Na szczęście nasi przeciwnicy z Filipin nawet w 3 nie umieli zbyt dobrze liczyć i dali nam dodatkową turę przez jakieś dziwne decyzje o zostawieniu do bloku o 3 potwory więcej niż nasz stół. Dzięki temu mogliśmy po strumieniu landów dokopać się w końcu do czegoś co wygrywało grę. Mortapod FTW i lecimy do Seattle!
Top4
Ten mecz również mogliście obejrzeć więc nie będę się zbytnio rozpisywał. Pędrak tego dnia nie miał szczęścia do mirrorów i przegrał z gościem, który zabijał swoje własne potwory bez powodu. W moim meczu przeciwko affinity też jakoś nie poszło. G1 zatrzymałem dobry one lander (już nie pamiętam dokładnie, ale był naprawdę spoko) głównie dlatego, że przed side affinity nie jest łatwym matchupem i ta ręka była bardzo mocna jeśli znajdę land po zagraniu Serum Visions. Niestety chyba do 4 tury nie miałem drugiego landu i po kilku kolejnych turach było 0-1. Po side powinno być już całkiem spoko i g2 na dobrą sprawę wgniotłem przeciwnika w ziemię. Niestety g3 zaczęło się od double mulligana z niegrywalnych rąk, który strasznie utrudnił grę. Przez ten początek, odpalenie t1 fecza by mieć w kolejnych turach dostęp do many było po prostu konieczne. Niestety przyszło mi zapłacić wysoką cenę za to zagranie, po tym jak dostałem t3 Blood Moon, którego raczej się nie spodziewałem. Generalnie Blood Moon w tym matchupie bardziej przeszkadza affinity niż mnie, bo mój mana base jest pełny basiców i fetchy. Niestety w tej grze mogłem znaleźć tylko jedną wyspę i chyba do końca gry nie udało się znaleźć innych źródeł nie czerwonej many. Niby coś tam powalczyłem, ale trochę brakło. Możliwe, że pod koniec mogłem wybrać trochę inna linię i zabić memnite 3/3 grudgem, ale to pozostawiało mnie super dead do większości kart z jego decku i liczyłem na flip delvera bądź jakieś ulepszenie ręki w kolejnych drawach. Końcówka gry wyglądała na close, ale przeciwnik na koniec meczu pochwalił się, że z jakiegoś powodu od 2 tur trzymał lethal Shrapnel Blast w ręce. W sumie taki slowroll w momencie jakby już mi się wydawało, że dobrałem nuts byłby całkiem spoko. Zwłaszcza na oczach całego świata.
Tak skończyła się nasza przygoda z magicowym pucharem świata. Na koniec zostało nam tylko znienawidzić piosenkę.
Chcieliśmy wnieść jeszcze oficjalny protest przeciwko temu, że Puerto Rico zostało dopuszczone do turnieju, mimo że to tak naprawdę kawałek USA a nie prawdziwy kraj. Jednak Wizardzi powiedzieli, że tego typu protesty należało wnieść przed rozpoczęciem turnieju.
Niestety nie mogliśmy nawet utopić naszej porażki w alkoholu, bo w stanie Indiana w niedziele obowiązuje prohibicja. Może to i dobrze, że przegraliśmy, bo świętowania wygranej w taki sposób moglibyśmy nie znieść…
Trochę o WMC po turnieju.
– Wynik… o ile ostatnia wtopa rozczarowywała to ogólnie wynik na poziomie oczekiwań. Dla mnie najważniejsza jest kwalifikacja na PT, dzięki której dalej pozostaje w pociągu
– Po pierwsze turniej był znacznie ciekawszy niż się na początku wydawało. Ta struktura turnieju pomimo wielu wad (o tym za chwilę) sprawiła, że jest emocjonujący, bo stwarza mnóstwo okazji do odpadnięcia niezależnie od rekordu w całym turnieju. Teamowe mecze, szczególnie w kluczowych momentach, dają mnóstwo funu, zwłaszcza kiedy ktoś wpada na pomysł, który nigdy nie przyszedł by do głowy osobie grającej dany mecz. Drużynowa część worldsów była tylko dodatkiem do turnieju głównego i mało kto zwracał na to uwagę. Taki duży drużynowy turniej jest całkiem przyjemną odmianą od pozostałych PE. Ciągle jest to gorszy turniej od starych Worldsów, jednak znacznie lepszy od ich teamowej części
– Używanie wyniku z D1 tylko do tiebreakerów w D2 nie jest takie złe jak sądziłem na początku. Formuła 4 drużynowych grup sprawia, że tiebreakery mają olbrzymie znaczenie w praktycznie każdej grupie.
– Jestem pozytywnie zaskoczony team sildem. Okazało się, że format jest jednym z najmniej losowych w jakie grałem.
Na minus:
– Struktura turnieju rodzi bardzo wiele sytuacji, kiedy przeciwnicy grają o zupełnie inną stawkę. Takie sytuacje zdarzają się w innych turniejach, jednak jest to naprawdę marginalne. Natomiast tutaj w końcówce D1 była cała masa meczów ludzi, którzy grają już o nic z kimś kto walczy o d2. W każdej części drugiego dnia runda numer 3 stwarzała podobne sytuacje w większości grup. Z tego co czytałem większość drużyn nie poddawała meczów mimo grania o nic, jednak zdarzały się sytuacje, gdy decydowali się grać. Pamiętam, że Pędrak chciał pytać sędziego czy można zapłacić innej drużynie za to by się nie podkładała…
– Nagrody – na jednego gracza przypadają śmieszne kwoty, zwłaszcza po odliczeniu 30% podatku. Ilość możliwych do wygrania pro pointów też pozostawia sporo do życzenia. Robienie top4 w takim turnieju dawało nam mniej więcej tyle co top4 na GP… Wiadomo, że total to pula prawie jak na PT, jednak dzielenie wszystkiego na 4 trochę psuje. Na przyszłość dolary z tego śmiesznego FNM można by dorzucić do puli. Może lepsze byłyby 3 osobowe teamy?
– Podział formatów w turnieju. Znaczenie t2 i limited m13 było znacznie większe niż pozostałych dwóch. Do tego block był w momencie turnieju formatem, w którym nic nie może się zdarzyć.
– Miejsce… Gencon nawet spoko, ale to Indianapolis to dramat,
– WMCQ – zwykłe Nationasly są po prostu lepszym rozwiązaniem i naprawdę ciężko z tym dyskutować,
– Nagradzanie jakichś random teamów $ za „team spirit” – serio wtf? Nagradzanie skośnych za to, że byli debilami i z miliona opcji wybrali wzięcie taksówki na xxxx km? Ten drugi team (Urugwaj chyba) dostał $ za jakieś stroje, ale imo zupełnie nie można powiedzieć by na tle kilku innych teamów faktycznie na to zasłużyli.
Póki co to tyle, postaram się napisać jeszcze coś o wyjeździe do Bostonu, ale najpierw muszę odpocząć, bo napracowałem się nad powyższym tekstem jak jakiś nie przymierzając robol. Ta część będzie w mniejszym stopniu o magicu, bo turniej miał naprawdę marginalne znaczenie w całym tripie.
P.S. – linki do relacji możecie znaleźć tutaj: https://psychatog.pl/relacja-polacy-w-top-8-world-magic-cup/
A tu jest bekowy filmik Wizardów: http://www.youtube.com/watch?v=SBfEMwXPRjY&feature=plcp,
Mateusz Kopeć – polski pros magicowy, zwycięzca Grand Prix Wiedeń 2008. Zrobił także Top 4 na Mistrzostwach Polski w 2006 i często zajmował płatne miejsca na międzynarodowych turniejach. Dzięki nazbieranym Pro Pointom jeździ po świecie za pieniądze Wizardów.
Całkiem niedawno udowodnił swoją wielkość robiąc Top 4 na world Magic Cup wraz z resztą polskiej drużyny.