Grand Prix Wiedeń – sołtysowe sprawozdanie z battlefielda

Witam Was serdecznie. Dzięki nieocenionemu wsparciu serwisu Gamesmasters.pl uzyskałem możliwość wyjazdu na tegoroczne Grand Prix Wiedeń. Na swoje szanse ugrania czegokolwiek w tym limited spoglądałem z ostrożnym optymizmem.

Z jednej strony w formacie Theros – Born of the Gods czuję się bardzo mocny, z drugiej sealed deck to chyba największa magicowa loteria, gdzie siła otrzymanego zestawu jest ważną składową w określaniu szans powodzenia. A zatem przy odpowiednim pliku otrzymanych kart i braku nadmiernej ilości screw/floodów sądziłem, że są naprawdę spore szanse na ugranie drugiego dnia i zmierzenie się z najlepszymi w draftach.

Miałem w planach oddać tą relację znacznie wcześniej, ale pozamagicowe obowiązki okazały się barierą nie do przeskoczenia. Nie zwlekając dłużej życzę Wam przyjemnej lektury, jednocześnie przepraszając za tą tygodniową obsuwę.  Do stolicy Austrii wybierała się pokaźna grupa naszych rodaków.  Śląsk wystawił na ten trudny, zagraniczny bój dwa samochody. Znalazłem się w jednym z nich w prawdziwie zacnym towarzystwie. Oto postacie dramatu:

  • Fellord (nasz niestrudzony kierowca, utalentowany łowca mandatów, myszkowski pół-gangus pół-trader, niebezpieczny typ, ulubione danie: jajko na twardo, niekoniecznie świeże),
  • Chmurka (jedyna dama w towarzystwie, przez jej obecność puszczanie bąków okazało się być uciążliwsze niż zwykle, artystyczna dusza każe jej robić tokenki kilka warstw grubszymi i kilkanaście złotych droższymi),
  • Obama (partner życiowy Chmurki, jego super moc to zasypianie z otwartym piwem w dłoni bez uronienia nawet kropli trunku w czasie takiej osobliwej drzemki, w trakcie draftów był moim wiernym padawanem obsługującym laptopa),
  • Skura (magicowy dinozaur, z którym zaczynałem przygodę w te kartony dobre półtorej dekady temu, człowiek o niezniszczalnym, nieodmiennie dobrym samopoczuciu oraz, jak głoszą legendy,  równie niezniszczalnej wątrobie),
  • Sołtys czyli ja, naczelny drafter III RP, autor tego wpisu oraz internetowy bicz na lewactwo wszelakie w swojej skromnej osobie


Piątek – przybycie

Nasza podróż tam i z powrotem rozpoczyna się w słoneczny piątkowy poranek. Najpierw pod moją hacjendę dociera Skura i kilka chwil wspólnie oczekujemy na przyjazd krążownika szos pilotowanego przez Fellorda. Około 10:30 wymieniamy przywitania i wyruszamy w nieznane (no prawie nieznane, ot, nikt z nas nie zdołał ogarnąć porządnej nawigacji działającej poza Polską).

Skierowaliśmy alufelgi ku Gliwicom, aby następnie uderzyć na Ostrawę, Ołomuniec, Brno i wreszcie Wiedeń. Trasa upływała na typowej gadce-szmatce magicowych nerdów, to o książkach fantasy, to o synergiach karcianych, to o zabawnych scenach filmowych. Wszystko przeplatane postojami na siku i browar coby móc za kilka chwil znów zrobić siku-postój. Fuck logic. Tak czy siak posuwaliśmy się stopniowo i niespiesznie we właściwym kierunku. Jakieś 50 km przed Brnem natrafiliśmy na drugą ze śląskich ekip w składzie Buras, Sin, Kopeć, Kot i Jabs. Panowie przywitali nas przez szybkę w uniwersalnym języku migowym. Odwzajemniliśmy im z uśmiechem wyciągnięty środkowy palec – symbol ładu i harmonii. Symbol jak zawsze działał niezawodnie – nasi nowo-przyuważeni towarzysze podróży od razu się rozpromienili, niczym wychudzona szkapa na wspomnienie o owsie.  

Nie należę do specjalnych degustatorów architektonicznego piękna (jak powiadali starożytni Rzymianie – barbarzyńcy nie rozumieją sztuki), ale po dotarciu do stolicy Austrii jej powab wręcz bije po oczach, szczególnie przy pięknej pogodzie, jaką raczyły zesłać nam tego dnia niebiosa. Miasto jest świetnie rozplanowane i sprawia wrażenie bardzo zadbanego. Na każdym kroku widać majestatyczne kamienice, z których część zdaje się pamiętać czasy Habsburgów, a kto wie, może i władającego tu przed nimi rodu Babenbergów. Z bliźniaczych uliczek i skwerów zdają się pobrzmiewać echa celtyckich założycieli osady oraz kohort miarowo stąpających po Vindobonie, niegdysiejszym obozie granicznym Imperium Romanum. Na pewno kiedyś wrócę na tereny niegdysiejszej Marchii Orientalis w czysto turystycznych celach – naprawdę jest tutaj co zwiedzać i co podziwiać, a koszty pobytu nie są jakoś wyraźnie większe niż w Warszawie czy Pradze.   

Wracając jednak do meritum: po przeprawie przez Dunaj, a dokładniej Dunaj i jego dwie odnogi – Dunaj Stary oraz Dunaj Nowy, koło 16:00 dotarliśmy na site, umiejscowiony w jednaj z hal kompleksu kongresowego Messeplatz. Kolejki były na tyle krótkie, że po kwadransie mogliśmy spokojnie zabrać fanty w postaci mat, deckboxów i woreczka z kostkami, a następnie zacząć szukać naszego hostelu. Ostatecznie zabawiliśmy na miejscu na tyle długo (Fellord i Chmurka mieli w planach zarobienie paru ojro na handlu), że udało się nam upolować mandat. Okazało się, że parkingi wokół hali są darmowe jedynie w weekendy, zniosło na wietrze i stało się.

Fanty rozdawane przed Grand Prix Wiedeń

 
Dotarcie do hostelu bez GPSa na pokładzie zajęło nam niemal godzinę. Tu i ówdzie trzeba było popytać o drogę i wiążę się z tym kolejna zabawna sytuacja. Otóż wysiadam gdzieś z mapką i zaczynam wypytywać po angielsku dwóch panów sączących piwka na ławce. Po kilku minutach mojego produkowania się naglę słyszę „nosz k…wa, powiedz mu to inaczej”. Dalej było już z górki i dzięki pomocy zamieszkałych w stolicy Austrii rodaków oraz GPSowi w komórce Obamy, który potrzebował 40 minut na rozruch, dosyć szybko zlokalizowaliśmy nasz nocleg. Jak na koszta wynoszące 13 euro za dobę hostel miał bardzo fajne warunki. W pokojach było nieco ciasno, poza tym chyba tylko jakiś pełnej krwi markiz mógłby znaleźć powody do narzekań.    

Na pocieszenie i rozgrzewkę przed zbliżającymi się godzinami grania odpaliliśmy drafta w formacie BTT. Okazało się, że net w hostelowym lobby nie był do końca stabilny i samodzielne zbieranie kart zaczęliśmy na … 26 picku. Początkowo nastroje były nieszczególne, ale udało się z tego morza chaosu wyłowić dosyć znośne BG, w którym największymi sprzedawcami lap okazali się dwaj bad boye o nazwie Forsaken Drifters (sic!). Połączeni z parą Mogis’s Marauderów i przywracającego ich z zaświatów Pharika’s Mendera, siali nagłe spustoszenie w life totalu rywali. Draft zakończył się zupełnie niespodziewaną wygraną i wybuchem ogólnej wesołości. Powtarzaniu frazy „jak łatwo” pewnie nie byłoby końca, gdyby nie konieczność wyspania się przed sobotą. Złożyłem swą głowę na podusi pełen nadziei i radości z nadchodzącej gry.

 

Sobota – Grand Prix Wiedeń

Niemal punktualnie o 9:00 otrzymaliśmy zestawy, na sali było ponad 1200 uczestników. Usiadłem naprzeciw rodaka, Adama Sokołowskiego z Warszawy. Do spisania dostałem dosyć ciekawa pulę z Elspeth i Phenaxem w roli gwiazd. Po pobieżnym przejrzeniu ów zestaw wydawał się być naprawdę silny, ale oczywiście nie było czasu na dokładną analizę, które połączenie kolorów było w nim najlepsze. Okazało się, że zestaw spisywany przez Adama będzie moim zaś on skorzysta z puli, którą to ja naniosłem na checklistę. Nie ukrywam, że takie rozwiązanie, polegające na podaniu sobie zestawów na wprost, wydaje mi się niezbyt fortunne na imprezie takie rangi. Dla wprawnego człowieka spisanie zestawu może trwać nie więcej niż 10 minut, a pozostałe 10 może przeznaczyć na scouting okolicznych plików kart. Najbardziej rzucające się w oczy są oczywiście karty, które spisuje osoba siedząca na wprost i ja osobiście nie miałem większego problemu z dostrzeżeniem wielu istotnych szczegółów w zestawie z naprzeciwka. Dało mi to ekstra czas podczas procesu składania decka. Oczywiście nadal najważniejsze jest to co się dostaje, ale czasem te kilka minut przewagi może zapewnić komuś w żaden sposób nieuzasadniony handicap. Uważam, że większe zrandomizowanie tego, co kto dostaje jest o wiele bardziej transparentne, ale może po części tak ględzę tylko dlatego, że 84 karty z których przyszło mi złożyć mój kombajn zagłady niespecjalnie zachwycały …

Oto zestaw jaki dostałem po swapie:

Białe (17)
Niebieskie (12)
Czarne (13)
Czerwone (30)
Multi (6)
Bezkolorowe (3)
Landy (3)
Pobierz decklistę w formacie:MWSMTGOCockatrice

Decyzyjne dylematy, które miałem w głowie przedstawia filmik poniżej. Dodam, że już po wstępnej przebieżce kart zestaw wydawał mi się zbyt słaby na urwanie 7-2 bez worka szczęścia, nawet gdybym posiadał jakieś bye. Do teraz nie mam pewności czy większych szans na ugranie czegoś nie dawały inne kombinacje, ale jak zresztą wspominam poniżej miałem do niech kilka dosyć zasadnych uwag. Zresztą zachęcam was do samodzielnego zmierzenia się z tym plikiem kart i porównania z moimi wyborami. Chętnie też odniosę się do wszelkiej polemiki, bo mam nieodparte wrażenie, że dało się to złożyć lepiej. Z drugiej strony osoby, z którymi rozmawiałem w większości wybierały te same barwy bojowe co ja, tak że zestaw poza tym, że średni to jednocześnie naprawdę ciekawy do składania.

Filmowe omówienie zestawu

     
1 RUNDA vs Gabriel Schlittenhardt (URw)

Pierwszą grę wygrywam na tempo dzięki Ordealowi założonemu na Skyguarda. Przeciwnik lekko floodzi, ale pokazuje solidne :U::R:. Druga gra to festiwal erek u oponenta – Thassa, God of the Sea oraz Prognostic Sphinx sprawiły, że nie miał najmniejszych problemów z szybkim pokonaniem mnie. Trzecia partia, pomimo Sphinxa u oponenta, była stosunkowo wyrównana do momentu, kiedy blokując go Ornitharchem nadziałem się na splashowy Divine Verdict. Pomimo tego stół udało mi się ustabilizować 1/4 Grifiinem, a następnie nawet zyskać przewagę pozwalającą na stopniowe sprowadzanie życia oponenta do upragnionego zera. Ja sam bardzo długo byłem na 6 punkcikach HP, ale niestety Scry ze Sphinxa znalazło Gabrielowi potrzebne do zabicia mnie zabawki – Aqueous Form na Sphinxa i Lightning Strike zdecydowały o pierwszej porażce.

2 RUNDA vs Davor Detencik (UW)

UW Davora było nieporównywalnie silniejsze i pokazało mojemu zestawowi, gdzie jego miejsce bez większych problemów. W pierwszej grze zacząłem ryzykownie z białego Eidolona z Ordealem w drugiej. Ryzyko się opłaciło, udało mi się sprowadzić rywala na 7 punktów życia, samemu windując się na blisko 40. Niestety czwartą manę w tej grze dobrałem koło 12 tury, kiedy oponent już mnie totalnie zdominował.  Podwójny Phalanx Leader podwójny Voyage’s End, Akroan Horse i masa sztuczek napędzająca to zabójcze połączenie sprawiły, że nawet 140 life nic by nie wskórało na chmarę tokenów 5/5 i większych. W drugiej partii oponent zaczął z Leadera i stopniowo dokładał kreatury, nie robiąc żadnych wymian i zostawiając sobie zawsze manę na coś, co musiało być Gods Willingiem. Moje tempo było za wolne, aby móc cokolwiek poradzić, szczególnie że sztuczkom oponenta zdawało się nie być końca.

3 RUNDA vs Patrick Weber (UW)

Niestety gdzieś zgubiłem swoje notatki z tej rundy. Pamiętam jedynie, że wygrałem 2-0, ale obie gry były niemiłosierną męką i trwały niemal cały czas przeznaczony na rundę. Znowu UW i znowu silniejsze od mojego (erkowy Kraken, para Nimbus Naiad, jakiś Sudden Storm), ale tym razem miałem jako takie rozdania. Regularnie zagrywane land dropy i kreatury okazały się wystarczające na rywala nieco przycinającego się na manie.

4 RUNDA vs Ales Stibinger (GRW)

W pierwszej grze zostałem zadeptany świniami, mimo całkiem niezłego startu (stworki w turach 2-4). W pierwszej potyczce Ales, będacy na play, zagrał kolejno Voyaging Satyra – Polis Crushera – Nessian Aspa, a następnie nałożył na węża Nylea’s Emissary. Nawet mając Retraction Helixa, jedyną interaktywną kartę w moim decku, nie byłbym w stanie wygrzebać się z takiej kombinacji. W drugiej grze było już nieco równiej. Za sprawą białego Eidolona nałożonego na któregoś z lataczy mogłem próbować się ścigać. Niestety piątą manę na trzymanego na ręce od początku gry Ornitarcha dostałem dopiero w 8 lub 9 turze. Tymczasem przeciwnik zastawił się za Aspem, potraktował Eidolona z Fade into Antiquity i podbił Nemesis of Mortals do 10/10. Wyścig był przegrany.
 
5 RUNDA vs Martin Blazko (UWb)

Kolejna gra mordęga, w której graliśmy do ostatniej tury mojej terminacji. Wszystkie gry były bardzo bliskie, gdyż obaj mieliśmy zestawy bez wyraźnych bomb, które swoich szans szukały w powietrznej napaści. W decydującej turze oponent będąc na 5 życia i 1 blokerze zdecydował się wpuścić mój atak za 4 (zabijał mnie backswingiem). Nie pozostało mi nic innego, jak dograć trzymanego od jakiegoś czasu na ręku Mortal’s Ardora i liczyć na brak odpowiedzi po stronie Martina. Ten zrobił smutną minię i poddał po pokazaniu 2 islandów zalegających na ręce. MVP meczu został God-Favored General, który łącznie zrobił pewnie z 10 tokenów.  

6 RUNDA vs Alex Froelich (UW)

Widok na site z lotu spadającego ptaka

Liczyłem, że choć tym razem uda mi się coś zjeść po rundzie, ale kolejne :U::W: oznaczało kolejne kalkulowanie każdej z tur po kilka razy. To połączenie ma największą ilość solidnych sztuczek i nawet jeśli nie da się grać naraz wokół każdej z nich, to należy uwzględniać choć te najbardziej popularne jak Battlewise Valor, Gods Willing czy Crypsis. :U::W: przeciwnika było lepsze, ale podejmowane przez niego decyzje dużo gorsze, co pozwoliło mi dwukrotnie wygrzebać się z bardzo trudnych układów kart. W pierwszej partii musiałem dwukrotnie zmulliganować zostając na ręce 2 islandy, 2 plainsy, Ornitarch. Okazało się, że będący na draw oponent zachował 1 landera z Favored Hoplitą i niebieskim Orealem. Tym razem ryzyko się nie opłaciło, bo zanim dostał Islanda mój Ornitharch był już w grze, a na ręce miałem Helixa. Zbytnia chciwość rzadko popłaca. W partii numer dwa, mimo desperackiej obrony i dwukrotnego zrobienia 2 za 1 (Helix w typa z Ordealem, Griffin wracający mój własny Ordeal z grobu), nie miałem nic do powiedzenia. Oponent sypał removalem (Excoriate) i bouncem (Voyage’s End, Griptide) jak z rękawa. Kontrolę tempa rozgrywki wsparły klasowe kreatury (Naiada, sturęki bandyta, scholar) i nawet sprowadzający jego atakerów na ziemię Archetype of Imagination nic mi nie dawał. W decydującej partii przyszła kolej na mulligana u rywala. Jego szóstka była bardzo kontrolna, ale nie zawierała żadnych zagrożeń, przez co mogłem spokojnie zagrywać ponownie bounceowane raz po raz kreatury. O moim zwycięstwie zadecydował Elite Skirmisher, który nie dał rywalowi okazji na ustabilizowanie stołu miarowo tapując kolejnych blokerów.

7 RUNDA vs Michal Dio (WR)

Michal przyjechał na turniej z nastoletnim synem, który ponoć wyrasta na wschodzącą gwiazdę czeskiej sceny magicowej. Grał tak silnym Borosem, że jego wynik pozostawał dla mnie zagadką. Morze tanich dropów i 3 ordeale (sic!) w kolorze sprawiły, że wreszczie mogłem doświadczyć szybkiej rundy. Doświadczenie przegrania całej partii w czasie niewiele dłuższym od solidnego roztasowania decka nigdy nie jest przyjemne, ale na rozdania w stylu Akroan CrusaderOrdeal of HeliodOrdeal of Purphoros mój deck nie mógł za wiele poradzić. Kiedy przejrzałem deck rywala i zapytałem jak może być tak nisko odpowiedział tylko łamanym angielskim „bad luck, bad draws, lot of mulligans earlier”.    

8 RUNDA vs Ivan Lendvaj (RGb)

Najłatwiejsza z rund. Oponent dwukrotnie zszedł do 6 kart i zachowywał bardzo spekulatywne dłonie, które nie miały dostatecznej ilości odpowiedzi na moje Luftwaffe. Całość trwała może 5 minut i zupełnie zaginęła w mrokach mojej pamięci. Jedyne, co potrafię przywołać to, że w drugiej partii oponent dograł wszystkie 4 swampy jakie posiadał w decku i nie zagrał niczego poza spóźnionym o kilka kolejek Traveler’s Amuletem.

9 RUNDA vs Jesse Joute (WG)

Zwycięstwo, które ponownie zawdzięczam słabszym rozdaniom rywala, swoją drogą bardzo sympatycznego, wiecznie uśmiechniętego jegomościa. W pierwszej grze miałem rozdanie niemal idealne (latacze w 2, 3 i 4 kolejce), podczas gdy pierwszym zagraniem rywala był Centaur Battlemaster. Co prawda w turze po nałożeniu nań Ghostblade Eidolona przyjąłem na tors 14 obrażeń, ale rywal zginął w backswingu. W drugiej partii znowu mulligan po 2 stronie stołu i znowu dosyć ślamazarne rozdanie, które pozwoliło mi wbić kilka darmowych hitów. Po zobaczeniu Ornitharcha rywal próbował się ratować za pomocą Time to Feeda w Pheres-Band Centaura, ale na tą ewentualność miałem już przygotowane Triton Tactics. Gładkie 2-0 na koniec bardzo męczącego dnia. Myślę ze finalny wynik 5-4 oddaje realną siłę mojego zestawu, a może nawet ją nieco przerasta.

 


Co warte podkreślenia, wszystkie moje gry przebiegały w bardzo miłej, przyjacielskiej atmosferze. Zero spinania się o nic, zero prób zwałkowania mnie czy nieuzasadnionego wołania sędziego o każdą pierdołę. Piszę to, gdyż moje skromne doświadczenia z gier na GP nie były do tej pory tak jednoznacznie pozytywne. Szkoda, że w parze z tym nie poszedł wynik, no ale cóż począć. Na mój pierwszy tytuł będę musiał jeszcze nieco poczekać. :)

Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zgarnęli po drodze mandatu przy czym tym razem naszym zdaniem była to klasyczna ustawka wiedeńskiej policji. Kilkaset metrów za halą natrafiliśmy na znak, który jak się potem okazało stwierdzał, że droga po której suniemy jest w weekendy wyłączona z ruchu. Panowie policjanci zdawali się być przgotowani na to, że tego dnia będzie spory ruch wśród ludzi niewiele rozumiejących po niemiecku i solidarnie, bez żadnych pouczeń czy ostrzeżeń wlepiali 30-ojrowe mandaty zagranicznym gościom. Easy money.  

Po powrocie do hostelu, jak się zapewne domyślacie – przy akompaniamencie narzekań i przekleństw, nie omieszkaliśmy odpalić sobie drafta pocieszenia (Obama i Skura niestety również nie zdołali zrobić day 2 ). Rozsiedliśmy się w piątkę w lobby niczym foczki na plaży i zaczęliśmy zabawę. Tym razem złożyliśmy bardzo fajne :U::G: z dwoma Sudden Stormami w roli gamebreakerów (ten common bywa naprawdę nieuczciwy). Deck był tak dobry, że na same gry spoglądałem jednym okiem popadając w półsen. Całodzienne zmęczenie dało o sobie nieco znać i obudziłem się tylko raz – kiedy Obama przedziobał zagranie Sudden Storma w jednym z kluczowych momentów 2 rundy, za co otrzymał solidarną burę. Gdyby nie znajdujący się na ręce Crypsis mogliśmy w tym momencie pożegnać się z evenetm. Oczywiście winowajca stwierdził, że to było tylko w celu nadania całemu draftowi jakiegoś emocjonującego elementu, ale kto by tam wierzył Obamie po tym co zrobił z amerykańską służbą zdrowia. Poza tym skromnym incydentem draft wygrywał się sam, kombinacja :U::G: pokazuje w tym formacie dużą moc, szczególnie jeśli uda się wspomóc nasze późne dropy Voyaging Satyrami i/lub Kiora’s Followerami.    

 

Niedziela – powrót

M.in. takie specjały oferowali artyści M. Kollros i L. Graciano

Po dwóch dniach super pogody niedziela przywitała nas deszczem. Aura i biometr wyraźnie niekorzystne dla kogoś, kto chciałby choć chwilkę coś pozwiedzać. Chmurka i Fellord chcieli jeszcze wytrade’ować coś na przyszłą emeryturę, a my wraz ze Skurą i Obamą włóczyliśmy się tu i ówdzie w okolicach site. To pograliśmy w mental magica (jak nie wiesz co to wygoogluj, w sumie fajna zabawa i ćwiczenie pamięciowe zarazem), to obskoczyliśmy jakiś miejscowy specjał, to obadaliśmy jakiś feature match. Przez chwilę myślałem o jakimś side evencie czy zakupie pamiątki na stoisku artystów, ale finalnie się rozmyśliłem, nie mając ochoty na Sealed Decka ani tym bardziej na drafta za 20 euro. W tym czasie Skura przydybał artystów i łyknął kilka grafik na pamiątkę (patrz obok). Szybko okazało się, że jedynym Polakiem, który jeszcze o coś walczy w tym evencie pozostawał Sin, który po zrobieniu drugiego dnia ultra agresywnym Rakdosem radził sobie bardzo solidnie w draftach. Przełożyło się to na bardzo dobrą 23 lokatę i pięćsetdolarowy czek. Gratulacje! Słowa uznania wypada też skierować do robiącego ostatnio niesamowite wyniki Jeremy’ego Dezani, który w finałowym drafcie uległ jedynie Aniolowi Alcarazowi. Pełną relację z imprezy znajdziecie TUTAJ.

We wczesnych godzinach wieczornych wyruszyliśmy w drogę powrotną, która była raczej monotonna. Atmosfera była na tyle senna, że na jednym z postojów nasz genialny driver nie zauważył, że nie ma mnie w samochodzie kiedy odjeżdżał. Na pytanie dlaczego mnie zostawił odpowiedział ponoć „No przecież siedzi obok.” Taki poziom upalenia można zaobserwować tylko w dwóch odmianach – tej wywołanej halucynogennymi grzybkami i tej wynikającej ze skołowania po trzech dniach na Grand Prix Wiedeń. Wieczorem po powrocie, tym razem już w samotności domowego zacisza, odpaliłem sobie dwa kolejne drafty, poprawiając następnym w poniedziałkowy poranek. Wszystkie okazały się zwycięskie, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że format mam w miarę opanowany, a słabszy występ w Wiedniu jest do odkucia podczas warszawskiego Grand Prix, gdzie i Was mam nadzieję zobaczyć.

 

Plusy:
– piękna pogoda w piątek i sobotę, zacne towarzystwo,  możliwość wyrwania się sprzed kompa i solidnego pogrania na żywca, zastrzyk adrenaliny płynący z gry o stawkę, piękno Wiednia

Minusy:
– dziwna metoda swapowania, wynik poniżej oczekiwań, ceny powyżej oczekiwań (batonik Knoppers za 6 zł budzi respekt), mandaty powyżej oczekiwań, nie było okazji, ani pogody do pozwiedzania i skończyło się na odwiedzeniu lokalnego gastro.

Na koniec jeszcze raz serdeczne podziękowania dla Gamesmasters.pl za nieocenione wsparcie moich magicowych wojaży. Dziękuję też uczestnikom naszej radosnej eskapady, którzy uświetnili tą podróż swoim nieprzeciętnym towarzystwem. Jednocześnie rzucam klątwę na austriacką policję i sędziego, który rozdawał zestawy ^^

Pozdrawiam, Sołtys

Komentarze

Psychatog.pl

nie kopiuj : (