Mission: Explorer – Standard ONE: wybór decku – część 2

W tym całym moim Mission: Explorer istotny był wybór decku, którym będę zdobywał Play-In Pointy i ogrywał Standard ONE. I to na tym się tu przede wszystkim skupię, przedstawiając nie tylko talię, ale i drogę do niej oraz powody, dla których wybrałem właśnie ten deck, a nie inny.

Przyznam, że ostatni raz bardziej intensywnie standard grałem przy okazji Dominarii, gdy grał Mono Green Aggro ze Steal-Leaf Championami. To było jeszcze w czasach, gdy nikomu się pandemia nie śniła – co podkreślam, bo grałem tym deckiem na żywo na Grand Prix (2018 rok). Aż się łezka w oku kręci – stare, dobre czasy.  Potem do formatu zaglądałem raczej sporadycznie. Jakieś decki składałem – choćby Mono Black ostatnio, ale nie wciągnęło mnie. Swoje robiły bany, a też skupiałem się bardziej na limited. Aż przyszedł Standard ONE.

Właściwie nie wiem, jak to się stało. Może brakowało mi formatów constructed. Może Standard ONE wydał mi się po prostu ciekawy. Może poczułem przesyt limited, do czego aktualny dodatek wydatnie się przyczynił. A może to nostalgia?

Mam sentyment do Phyrexian ze względu na dodatek New Phyrexia – Magica zacząłem mniej więcej w tamtym czasie. Najpierw był Core Set, a potem Nowa Phyrexia. A wcześniej myry ze Scars of Mirrodin i Mirrodin Besieged, których boosterów kupowałem niesiony falą świeżości i entuzjazmu. Poza tym podoba mi się ten horrorowy, nieco alienowo-giegerowski, biomechaniczny styl graficzny nowophyrexiańskiego świata.  Nie sądzę jednak, abym się złapał na samą nostalgię.

Myślę, że większą rolę zagrała frustracja związana z limited ONE. Składałem złe decki – nie szło. Poczytałem, zrozumiałem, jak grać ten format i zacząłem składać dobre decki – dalej nie szło. Ponadto to kolejne limited o dość wtórnym charakterze. Mechaniki się zmieniają, dodatki się zmieniają, kolory niby się zmieniają i karty, a limited w ostatnim czasie jest – dla mnie – koszmarnie wręcz homogeniczne.

Do tego robi się coraz szybsze. Brother’s War pozornie obiecywało, że pogramy dużymi stworami i będzie nieco battlecruiser magica, a tu okazało się, że wcale nie – liczy się tempo. Z Phyrexia: All Will Be One jest tak samo, tylko bardziej. Kamigawa? Niby głęboka, ale konceptualnie to samo. Nawet jeśli to nie są złe limited i fajnie się je gra, brakuje im charakteru.

Porównajcie sobie aktualnie wydawane dodatki z Return to Ravnica/Gatecrash/Dragon’s Maze, z Rise of the Eldrazi, z Therosem, z Khans of Tarkir. Każde z tych limited jest inne i jest „jakieś”.  Dodatki dziś o wiele bardziej przypominają mi ten sam produkt owinięty w nieco innym papierku. Okej, czasem można poczuć echa jakiegoś smaku, ale nie sam smak i wszystko to jakoś jednakowo mdłe.

No i przy okazji limited ONE mocno mi się to już przejadło. Trochę grywałem ostatnio Historica, ale ile można grać tym samym deckiem (jak by ktoś pytał: UR Wizards)? Potrzebowałem czegoś świeżego. I tak złożyłem pierwszy deck do Standardu.

Standard ONE Bo1 – pierwsza próba: Mono White Midrange

Nie jestem deckbuilderem i niespecjalnie mi się chce składać własne konstrukcje. Oczywiście znetdeckowałem talię, o której na początku było głośno, że jest dobra i że warto nią grać. Chodzi tu o Mono White Midrange. To był jeden z wczesnych buildów, które krążyły na początku formatu.

Deck jest w porządku. Potrafi robić mocne rzeczy i fajnie grinduje się gry. Szczególnie sympatyczne są synergie z Sanctuary Wardenem. Optymalny build pozwala dobrze odnaleźć się w meta, serwując solidne rozwiązania właściwie na każdą strategię. Nie powiem, by powyższy deck był optymalny, ale zabawa nim dała mi pojęcie na temat tego, jak aktualny standard działa.

Szybko też przekonałem się, że to jeden z tych decków, w których czasem wszystko musi się idealnie skleić, aby ze sobą dobrze zagrało. Za mało landów – problem. Zły removal – problem. Za mało zagrożeń – problem. I tak w każdej grze. Jak się coś idealnie złożyło, deck działał pięknie. Ale jedno potknięcie i deck trochę składał się sam do siebie.

Ponadto, granie mirrorów okazało się dość męczące. Wymagało mnóstwa decyzji, które czasem okazywały się trafne, a czasem nie. Wojna na topdecki też mogła być frustrująca. Do tego dochodził wymagający matchup z Grixis Midrange. Generalnie przez cały okres zabawy tym deckiem towarzyszyło mi uczucie, że mam pod górkę. Niemal każde zwycięstwo musiałem sobie wyszarpać. Zacząłem się rozglądać za czymś innym.

Sardian Cliffstomper by Joseph Weston

Kolejne próby – od czerwieni po reanimację

W oko wpadł mi kolejny monokolorowy deck. Przyznaję, że wpływ na wybór talii w tym momencie miała także dostępność kart. Mam zapas wild cardów (dla niewtajemniczonych – powiedzmy, że to takie tokeny, które możemy na MTG Arena wymieniać na dowolną kartę o określonej rzadkości), ale nie chciałem z nich za bardzo korzystać. Do tej talii miałem większość rzeczy, więc czemu by nie spróbować?

Ponadto, lubię Kotha (znowu odzywa się sentyment do Mirrodinu, phyrexian i bloku Scarsów). Do tego dochodziła zwykła ciekawość. Nie obiecywałem sobie przy tym zbyt dużo, bo z doświadczenia wiem, że tego rodzaju talie nie działają. Ładnie wyglądają na papierze, ale w praktyce się nie sprawdzają. Mimo to mogą przynieść grającemu trochę radości. I o to tu głównie chodziło.

Talia – znaleziona na MTGAZone – jest dość siermiężna. We wczesnych turach próbuje sobie radzić defensywnym Cliffstomperem i paleniami, by później wykorzystywać walkerów i CA, by pokonywać przeciwników.  Deck ma midrange’owy charakter, tyle że ma jeden zasadniczy problem. Jest… śliczniutki. Choć bardziej mi tu pasuje angielskie słowo „cute”. W teorii wszystko się powinno zgrywać. A w praktyce?

Jak to zwykle bywa, całość za mało się ze sobą klei (dobrym przykładem jest Kumano, pod którego mamy tylko 9 stworów, a ściana 1/5 to nie jest coś imponującego w standardzie). Są tu mocne karty, ale potrzebują czasu, by sięgnąć sufitu. W meta nie ma na to czasu. Standard nie pozwala robić fajnych rzeczy, trzeba być w nim efektywnym i elastycznym. A z jednym i z drugim deck ma problem. Te mocne karty nie zawsze gwarantują zwycięstwo. Deck nie jest w stanie zareagować na każde zagrożenie w odpowiedni sposób.  Na agresję i na kontrolę było za wolno, na midrange za mało CA. Konstrukcja decku okazała się zbyt krucha i nie wytrzymała spotkania z formatem.

Jednocześnie muszę przyznać, że talia ma parę naprawdę satysfakcjonujących synergii i zagrań. Tylko tu mamy okazję klonować Cliffstomperów z Fable of the Mirror-Breaker, co jest szczególnie przyjemne, gdy kopię wstawiamy z końcem tury, by potem atakować trzema minotaurami za – dajmy na to – 15 dmg. Tylko ten deck oferuje grę Kothem, a to fajnie zaprojektowany walker, którego ultimatum stosunkowo łatwo odpalić.

Mimo całkiem przyjemnych chwil z tym Mono Redem do grania konkretniejszego talia się nie nadawała. Musiałem poszukać czegoś innego. W oko wpadł mi kolejny deck, który był bardziej obiecujący, aczkolwiek też nie liczyłem na zbyt dużo. Też robił „śliczniutkie” rzeczy, ale wyglądał na nieco bardziej stabilny.

Mamy tu mix strategii tokenowej z poświęcaniem stworów. Nie ma jednak typowego dla „arystokratek” wysysania życia, raczej chodzi o CA i zalanie stołu masą stworów. Silnikiem decku jest Mondrak, aczkolwiek talia może wygrywać bez niego. Uzupełnieniem dla niego jest Ob Nixilis. Poza tym mamy generatorów tokenów, trochę removalu na wszelki wypadek i incydentalnie inne karty, trochę na zasadzie silver bulletów.

I powiem tak: Requisitioner w Ob Nixilisa to fajne połączenie. Mondrak w stole, zwłaszcza jak ma co poświęcać i ma generatory tokenów, też świetnie działa. Fable z rekrutami czy rekwizycjonerem też cieszy. Z Wardenem to już w ogóle balanga, a i z diabełkami z Oba daje popalić. Znowu jednak jest to deck, który zamiast skoncentrować się na zabijaniu przeciwnika, robi ładne rzeczy.

W teorii jest lepiej niż w przypadku powyższego Mono Reda. Synergie są bardziej spójne, głębsze i silniejsze, a jednocześnie faktycznie można nawiązać walkę z archetypami, którym czerwona talia nie dawała rady. Bez Mondraka jest jednak przeciętnie. Z nim w stole też nie zawsze jest różowo. Nie zawsze mamy pewność, że rozkręci się na czas albo że inne decki nie zrobią lepiej i szybciej tego, co my chcielibyśmy im zrobić.

Prawdziwym problemem tego decku jest jednak co innego.  Przestałem grać tą talią, bo za bardzo zaczął mnie wkurzać manabase. Albo brakowało landu o konkretnym kolorze, albo za mało landów się dobierało, albo trzeba było mulliganować, bo na ręce były nie te ziemie co trzeba. Requisitioner niby pomaga, ale nie w takim stopniu, jak bym sobie tego życzył. Zbyt często obrywałem też od  własnych painladów albo land opóźniał mnie, bo wchodził stapowany – co jest o tyle istotne, że deck chciałbym zagrywać czary w tempo i nie robi tego spójnie właśnie przez landy.

Deckiem grało się jednak jeszcze bardziej przyjemnie niż redem, choć wiedziałem, że to znowu nie to. Ale skoro nie Mardu Tokens, to co? W tym momencie zacząłem się skłaniać ku taliom o ustalonej renomie i pozycji w meta. A co jest najlepszym deckiem formatu? Grixis Midrange, który podbijał i wciąż podbija topki dużych turniejów.

Sięgnąłem po taką listę (możliwe, że z MTG Goldfish):

I szczerze mówiąc, nie jestem pod wrażeniem. Kiedy się ma ten deck po drugiej stronie, oponenci zawsze mają właściwe odpowiedzi. Kiedy ja go pilotowałem, nigdy nie trafiała mi się ta karta, która powinna. Zawsze mi czegoś brakowało. A to landa, a to odpowiedniego removalu, a to wincona, a to CA. Tu też pojawiał się problem z kolorami landów, zwłaszcza w kontekście Invoke Despair.

Jednocześnie uważam, że to faktycznie może być najlepszy deck formatu, ale niekoniecznie dotyczy to Bo1. Uważam też, że deck musi być odpowiednio dostosowany do meta. Właściwy tuning oraz odpowiedni sideboard i deck może wygrywać z każdym archetypem. W tym zapewne zresztą tkwi główna przyczyna mojego niezbyt przyjemnego doświadczenia z tą talią. Powyższa lista nie jest optymalna.

Zacząłem tę kwestię dostrzegać, grając konkretniej w eventach deckiem, który finalnie wybrałem. We wrogich Grixisach zaczęły się pojawiać choćby Phyrexian Gorgery oraz Sheoldred. Było więcej Cut Downów, trafiały się mainowe Duressy.

Jest tu też kluczowa kwestia grania Bo1. Grixis chyba w największym stopniu zmienia się między Bo3 a Bo1. W tradycyjnych meczach main może być nieco bardziej uniwersalny i można próbować „łapać wszystko”. W Bo1 de facto trzeba się przesideboardować przed meczem, licząc na to, że nie trafi się na słabe MU.

Trzeba więc dobrze znać format i samemu kombinować. I jednak sama gra tym deckiem wymaga koncentracji i uwagi, choćby ze względu na to, że w czasie meczu jest mnóstwo decyzji do podjęcia (kontrować, czy nie? użyć removalu, czy nie? użyć tokena Krwi, czy nie? – przykłady można mnożyć). Ja zaś nie miałem za bardzo ochoty się męczyć, a gra tą talią nie sprawiała mi satysfakcji.

Na kolejny deck trafiłem na MTGAZone. Potem przewinął się na kilku innych portalach. Miał też… może nie 5 minut, ale trochę zaczął pojawiać się w wynikach z turniejów. Musiałem go spróbować, bo lubię reanimacyjne strategie. Moim wyborem był Boros Reanimator.

Zasadniczo wolę czarne reanimatory. Jakoś tak bardziej mi to zawsze pasowało. Boros brzmi egzotycznie, ale… w sumie czemu nie?

I tu muszę przyznać, że wyciąganie z grobu Atraxy czy Portalu jest naprawdę fajne – szczególnie w czwartej turze, gdy mamy 4 landy i Treasure’a. Z częścią decków to kończy grę. Co więcej, nawet da się zagrać te karty za normalny koszt.

Niestety, i tym razem coś nie zatrybiło do końca. Deck jest spójny i silny, ale też nie aż tak potężny, by zdominował meta. W standardzie jest też sporo kart, które robią problem i są grane mainowo. Pomijam kontrolne decki i kontry, bo to zawsze koszmar dla takich decków. Bardziej mam tu na myśli takie rzeczy jak Graveyard Trespasser. Zdarzyło mi się też tym deckiem przewinąć (bodaj na Mono W Midrange). I choć zagrywałem Atraxę i Portal, choć wracałem sobie ich z grobu, oponent miał na mnie dość odpowiedzi.

Próbowałem też innych rzeczy. Złożyłem nawet Esper Walkers, ale ostatecznie uznałem, że najlepiej grać czymś prostym i niczym specjalnie wyszukanym. Trzeba zostawić Rogue decki, talie Tier 2 i 3, eksperymenty,  a po prostu trzeba sięgnąć po jeden z topowych decków w meta – inny wszakże niż Grixis.

Harbin, Vanguard Aviator by Kieran Yanner

Koniec eksperymentowania – Standard ONE i prawie optymalny wybór

Bo1 jest specyficzne ze względu na większą agresywność decków. Być może w tym sensie jest trudniejsze i bardziej restrykcyjne niż tradycyjny standard. Albo może lepszym słowem jest – wymagające, przynajmniej na poziomie deckbuildingu.

Nie powinno zatem dziwić, że zabrałem się za jeden z dwóch topowych aggro decków formatu – czyli UW Soldiers. Poniżej znetdeckowany przeze mnie spis:

I to było to! Prawie. UW Soldiers jest naprawdę przyjemne w prowadzaniu. Nie jest to nowy deck. Istniał jeszcze zanim pojawił się Standard ONE. I mimo że niemal nie pojawiły się w nim nowe karty (inne decki grywają na Skrelv, Defector Mite i Mirrex), dalej doskonale radzi sobie w meta. Ale to nie powinno dziwić, gdy weźmie się pod uwagę lordów, którzy podbijają żołnierzykom statystyki. Deck dzięki Harbinowi może niemalże znikąd wygrywać gry, przelatując nad przeciwnikiem i zadając 15-25 obrażeń w jednej turze.

UW Soldiers to talia spójna, solidna, efektywna i niesamowicie zabójcza. Ale jednocześnie jest to deck, który czasem się przycina lub nie nadąża za przeciwnikiem. Zabija jedynie tym, co ma w stole, a te jego stwory są podatne na sweepery. Deck jest agresywny, ale praktycznie nie ma w nim interakcji z przeciwnikiem. Wyjątkiem są Brutal Cathary i karta, która mi się bardzo podobała w czasie gry, czyli Protect the Negotiators. No, może jeszcze Thalia, która opóźnia przeciwnika o turę (co bywa kluczowe dla wielu matchupów). Zasadniczo jest to jednak deck jednowymiarowy, który łatwo powstrzymać pojedynczą kartą. Sheoldred, the Apocalypse, Depopulate, Brotherhood’s End – to tylko kilka przykładów kart, które są problemem.

Monastery Swiftspear by Gabor Szikszai

 

Standard ONE – finalny wybór decku

Zapewne zostałbym przy UW Soldierach i nigdy mi nie przyszłoby do głowy robić sobie wyzwania w postaci Mission: Explorer i zdobywania Play-In Pointów, ale jakoś tak przy okazji poprzedniego Qualifier Play-Ina (w Standardzie) przeszło mi przez myśl, że może by jednak spróbować. Było to już jednak przy okazji eventu Bo3, a w tym nie czułem się dostatecznie pewnie. Nie chciałem pakować się w niego UW Soldierami, bo ogrywałem ich tylko w Bo1.

Koniec końców nie skusiłem się, ale na Facebooku (bodaj na MTG Polska) wpadło mi w oko, że ktoś dziękował Filipowi Skórnickiemu za sugestię decku na YouTube, bo udało mu się zdobyć kwalifikację. Później zaś pojawił się tekst, w którym skura opisuje talię. Materiał ten znajdziecie pod tym linkiem. Deckiem tym był Mono Red Aggro, przed którym w zasadzie broniłem się „ręcami i nogami” od samego początku, bo był najbardziej oczywistą opcją, a nie chciałem pakować się w coś tak… typowego. W końcu jednak złamałem się i postanowiłem spróbować. Talia wygląda tak:

I muszę przyznać, że nie pożałowałem zmiany talii. To tylko zwykłe Mono Red Aggro, ale deck jest tak wdzięczny, tak synergiczny, tak elastyczny i szybki, że szybko rozpalił moje serce. Ma wszystko to, czego wymagałbym od decku, którym chciałbym ogrywać Standard ONE na MTG Arena. Mono Red Aggro to talia:

  • szybka przez co gry nie trwają długo – Mono Red Aggro to zegar, do którego tyka format i to przeciwnicy muszą się dostosowywać do nas, a nie my do nich
  • nie wybaczająca przeciwnikom potknięć, dzięki czemu można zdobyć trochę free winów
  • odporna i do pewnego stopnia elastyczna: Poszedł sweeper? Ok, dopalę ze Strike’a, giniesz. Albo wstawię chłopka z hastem i drugiego też, giniesz. Nie mam kart na ręce? Nie szkodzi, w grobie jest Squee, już wstawiam na stół i giniesz, etc.
  • spójna i interaktywna – wszystkimi kartami dążymy do jednego, konkretnego celu, choć czasem możemy też podjąć decyzję o zdjęciu czegoś ze stołu
  • nie mająca problemów z maną

Zarazem gry Mono Redem mogą oferować ten poziom złożoności, dzięki któremu zabawa nie jest nudna. Palić Phyrexian Gorgera, czy może jednak poczekać lub strzelić oponentowi w twarz? Zacząć grę od Kumano, czy może wstawić Swiftspeara, potem drugiego i dopiero zagrywać Kumano?

To nie tak, że Mono Red Aggro jest bez wad. Standard ONE i Bo1 to jednak świetne miejsce, aby tą talią grać. I przede wszystkim daje mi ona na tyle dużo wygranych, że w efekcie w ogóle wpadłem na pomysł, by te Play-In Pointy uzbierać. Poprzednio pisałem, że mam 10 PIPków i to jest poziom startowy, a chcę dobić do tych 20 na wpisowe. Tak naprawdę to trochę przekłamanie, bo zanim zacząłem zabawę z Mono Redem miałem tych punkcików może z 4, max 6. Przynajmniej 4 punkciki red zdążył mi zatem już przynieść.

Ostatecznie gram więc czymś, od czego się wzbraniałem – najnudniejszym, najbardziej oczywistym deckiem, który można wybrać. Niestety, nic nie poradzę, że to jest deck efektywny i efektowny, niezwykle przyjemny w pilotowaniu i dający wygrane. Czasami proste rzeczy są najlepsze.

Nie jest jednak tak, że nie próbowałem czegoś innego. Poniżej jeden z takich decków, z którymi zapoznałem się już po tym, jak zacząłem grać Mono Red Aggro:

To deck (chyba) z jednego z Regional Championshipów dających zaproszenie do Pro Touru. I przyznaję – gdybym miał grać Bo3, gdybym miał streamować i gdyby nie zależało mi na szybkim grindowaniu meczów po Play-In Pointy, być może to byłaby talia, którą bym się bawił. Ale liczy się czas i efektywność. Muszę zdobyć PIPki, a potem wybrać deck do Explorera. I mam nadzieję, że zajmie mi to mniej czasu niż szukanie odpowiedniego decku do Standardu.


Poprzedni tekst z serii Mission Explorer znaleźć można pod tym linkiem.

Informacje o autorze możecie znaleźć w zakładce redakcja.

Komentarze

Psychatog.pl

nie kopiuj : (